Rankiem dnia następnego Ukryta Dolina odkryła przed nami swój urok, pozwalając długo delektować się śniadaniem wśród śpiewu ptaków, szumu drzew i w towarzystwie pewnego kudłacza, który zwabiony zapachem śledzia w sosie pomidorowym niby chciał capnąć kęsa, to znowu jednak nie chciał..., ale koty tak mają.
Ta błogość poranka, naturalność i prostota otoczenia i świadomość bycia na takim odludziu natychmiast kazała się zastanawiać nad sensem co najmniej 90% rzeczy i czynności, które wypełniają na codzień nasze życie. Czy naprawdę nam to wszystko do szczęścia potrzebne?
Po śniadaniu gospodarz domu oprowadził nas po całym resorcie i wyjaśnił tajniki wykorzystywania energii słonecznej. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nasz "słoneczny" stan, a i też cała Australia, są daleko w tyle jeśli chodzi o wykorzystanie słońca jako źródła energii. Wstyd! Na pamiątkę pobytu otrzymaliśmy dyplom potwierdzający, że o energii słonecznej wiemy to co trzeba i opuściliśmy tę oazę spokoju, by ruszyć dalej na północ. W drodze powrotnej wioska Paluma wyglądała jak...., w zasadzie to prawie nie wyglądała...
Po śniadaniu gospodarz domu oprowadził nas po całym resorcie i wyjaśnił tajniki wykorzystywania energii słonecznej. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nasz "słoneczny" stan, a i też cała Australia, są daleko w tyle jeśli chodzi o wykorzystanie słońca jako źródła energii. Wstyd! Na pamiątkę pobytu otrzymaliśmy dyplom potwierdzający, że o energii słonecznej wiemy to co trzeba i opuściliśmy tę oazę spokoju, by ruszyć dalej na północ. W drodze powrotnej wioska Paluma wyglądała jak...., w zasadzie to prawie nie wyglądała...
Jak tylko zjechaliśmy w niższe partie lasu, oczom naszym ukazał się wspomniany już wcześniej Wielki Kryształowy Strumień (Big Crystal Creek). Kąpiel obowiązkowa.
Przyszedł czas i na drugie śniadanie, w miejscu, którego nie można było ominąć z daleka. Frosty Mango - mała przydrożna kawiarenka serwująca co tylko można sobie wyobrazić ze wspaniałych, świeżych, żółciutkich, soczystych i przede wszystkim, lokalnie uprawianych owoców mango. No to teraz już wiecie jaki jest mój ulubiony owoc :-).
Sprawdziliśmy jeszcze kilka pozostałych leśnych miejsc do potencjalnej kąpieli. Niektóre, jak Five Mile Waterhole, nadawały się do tego całkiem nieźle.
A inne nas rozczarowały. Oczko wodne o sugestywnej nazwie Raj (Paradise Waterhole) przypominało kształtem jacuzzi, które z utęsknieniem czekało na porę deszczową.
Kolejny odcinek trasy doprowadził nas do strefy kassowar - takich wielkich czarnych ptaków z kolorowymi głowami, które są jednym z ginących gatunków i jednocześnie niezwykle cennym, gdyż odpowiadają za różnorodność roślin w queenslandzkim lesie deszczowym. Naszym celem był Wodospad Wallerman - najdłuższy, bo prawie 300-metrowy wodospad w Australii.
Mknąc dalej na północ, mijaliśmy pola trzcinowe w okolicach Ingham i uważnie się przyglądając, można było zaobserwować kolejne fazy uprawy trzciny cukrowej.
Żeby nie było nudno, jadąc drogą Bruce Highway raz odbijaliśmy na zachód w las, innym razem na wschód w stronę wybrzeża, z którego widoczki były coraz bardziej malownicze, choć wilgoć unosząca się w powietrzu wcale temu nie sprzyjała. Poniżej - widok na wyspę Hinchinbrook.
W miejscowości Cardwell zatrzymaliśmy się przy kolejnej rzeczy z serii australijskich WIELKICH- tym razem był to... uwaga... Wielki Kalosz!
I kiedy dotarliśmy do miejscowości Tully, zaraz stało się jasne dlaczego mieszkańcy tego regionu tak czczą wielki kalosz - Tully jest znane w Australii jako najbardziej mokra miejscowość. Oprócz tego jest w niej sporych rozmiarów fabryka, w której przetwarza się trzcinę, kilka starych uliczek i powietrze pachnące cukrem.
Tully było ostatnim przystankiem przed miejscem naszego kolejnego noclegu - South Mission Beach. Z jej brzegu spoglądaliśmy na wysepkę Dunk Island, na której mieliśmy spędzić następny dzień. I obserwując niezbyt spokojne fale, wciąż zastanawialiśmy się, czy popłynąć na wyspę promem, czy na kajakach. No dobra, to tylko ja się zastanawiałam...
Nasz ostatni kemping powinien nosić nazwę: "U kassowary", bowiem kassowary były tam dosłownie wszędzie, oczywiście sztuczne, bądź na ostrzegających tabliczkach. Przed wejściem, w polowej kuchni, a i ponoć zdarzało im się odwiedzać pole namiotowe osobiście. Zasypiając tej nocy, prosiłam kassowary żeby pokazały się choć raz w czeluściach nocy. Będąc bowiem już kilka razy w obszarach ich występowania, nigdy nie udało mi się spotkać przedstawicieli tego gatunku oko w oko, choć z pewnych źródeł wiadomo, że takie spotkania często nie kończą się dobrze. Ale kto by się tym przejmował...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz