poniedziałek, 6 października 2008

Lądujemy w tropikach

Jeśli ktoś pomyślał, że wraz z powrotem z Fraser Island nasze wakacje dobiegły końca, to się grubo pomylił. Ani w głowie nam było wracać do pracy, kiedy pogoda piękna, a i ostatni tydzień przed formalnym końcem sezonu na zwiedzanie tropikalnego Queensland otwierał nowe pokusy.
Kiedy na pytania znajomych "Dokąd wybieracie się na wakacje?" odpowiadaliśmy "W okolice Townsville", ci uśmiechali się ze współczuciem, patrzyli na nas jak na ufoludki i zachodzili w głowę co może skusić człowieka do wybrania się w te tereny. Przecież tam nic nie ma! Cóż, i my sami już zaczęliśmy wątpić w to, że będzie to udana wycieczka, zwłaszcza, że pierwszym kryterium przy wyborze Townsville była niska cena biletów lotniczych... Wprawdzie przed rezerwacją biletów sprawdziliśmy co w trawie piszczy i ku naszemu zaskoczeniu piszczało wszędzie, dużo i ekscytująco, ale może ludzie mają rację, może przewodniki i Internet koloryzują... Pełni wątpliwości, ale i wiary, że odbędziemy kolejną najwspanialszą wycieczkę naszego życia, w poniedziałek o poranku, zaspani i stęsknieni za rodzinką, która odleciała z Australii poprzedniej nocy, polecieliśmy na spotkanie kolejnej przygody.
Townsville spodobało nam się od pierwszego wrażenia. Niewielkie lotnisko, brak kolejek i tłumów, taksówka do centrum 20 minut i 15 AUD. Powietrze ciepłe i wilgotne, ale nie gorące. Witamy w tropikach!
Pierwszego dnia nie mieliśmy w planie zwiedzania miasta, wylądowaliśmy tu po to, by promem przedostać się na Magnetic Island - naszą oazę spokoju na kolejne kilka dni. Czekając na prom nie mogliśmy się nadziwić wszechobecnemu brakowi turystów. Nie, żeby nam to przeszkadzało - wręcz przeciwnie - ale było to na tyle obce dla nas zjawisko, że zaczęliśmy już podejrzewać, że przez Magnetic Island przeszedł jakiś tajfun, który spustoszył wszystko doszczętnie, albo grasują tam rekiny, krokodyle, czy jakie inne brzydale... Z mieszanymi odczuciami opuszczaliśmy Townsville, odprowadzając wzrokiem wojskowe statki i inne militarne obiekty pływające, których było tu pełno.
Z niepokojem wypatrywaliśmy wyspy... Jak będzie wyglądać? Jak duża i dostępna będzie dla nas-ciekawskich. I czy choć jedna z wielu zatoczek, o których czytaliśmy w przewodnikach, urzeknie nas swoim urokiem? Jest! O tam, pokryta lasem, obłożona kamieniami i głazami różnej wielkości, nieco górzysta i sprawiająca wrażenie małej, uśpionej górskiej wioski.
Już z przewodnika wiedzieliśmy, że po wyspie poruszać się można samochodem, bądź rowerem, jako że w sumie jest tam około 30km utwardzonych dóg. Na rower się jednak nie zdecydowaliśmy, choć przewodniki zachęcały, ale przed wyjazdem na szczęście wpadł nam w ręce bardzo zabawny artykuł napisany przez turystę, który zwiedzał wyspę właśnie rowerem. Pozostał więc samochód, który na dobrą sprawę mogliśmy wypożyczyć w Townsville, ale co tam taki zwykły współczesny samochód, kiedy na wyspie jednym z popularniejszych środków lokomocji były sympatyczne malutkie i przewiewne MiniMokes. I ta idea spowodowała, że przestaliśmy się martwić o atrakcje na wyspie, bo i tak jedną z najważniejszych miały być od tej chwili przejażdżki górzystymi wąskimi leśnymi drogami naszym małym śmiesznym pojazdem, który już czekał na nas w jednej z pobliskich wypożyczalni, i kóry ledwie pomieścił nasze dwa plecaki, namiot i kilka siatek prowiantu zakupionego w pobliskim i jedynym na wyspie supermarkecie IGA.
Początkowo to wyrób samochodopodobny na zdjęciu poniżej miał być naszym przyjacielem przez następne kilka dni, ale na szczęście w nagrodę za dobre wrażenie, jakie zresztą zawsze robimy ;-), pani z wypożyczalni w ostatniej chwili postanowiła wymienić go nam na wyrób lepszy i bardziej niezawodny. To pewnie dlatego, że jeszcze przed wypożyczeniem zaczęliśmy się o niego troszczyć bardziej niż przeciętny turysta.
Pani przyprowadziła nasze auto z zaplecza, co dla nas, ludzi wychowanych w duchu kolejek i braku towarów, oznaczało prawie tyle, co dostać towar spod lady. Tak oto prezentował się nasz niezawodny "pierwsza klasa MiniMoke" - przyjaciel na dobre i złe, poskramiacz zakrętów, zdobywca pagórków, przyciągacz kolorowych papużek i co tam jeszcze...
Krótka lekcja jazdy i już mknęliśmy przez wiatr do miejsca naszego noclegu - kempingu, który podobnie jak i uliczki wyspy nieco świecił pustkami. "Gdzie są turysty?" - zastanawialiśmy się głośno, nie kryjąc zdziwienia, że w tak wspaniałym miejscu, z tak wieloma atrakcjami (już wtedy nie mieliśmy wątpliwości, że żadne z nich nas nie rozczarują) i z tak rozsądnymi cenami, nie spotykamy watah okupujących kawiarnie, sklepy, bary i plaże. Kiedy dotarliśmy na kemping i rozłożyliśmy nasze klamoty, okazało się, że tym razem, nie wiedzieć czemu, nie zabraliśmy w ogóle z Brisbane szczotek do zębów i pasty. Cóż, przynajmniej nie będzie problemu z wieczornymi poszukiwaniami ;-).
Nasz kamping był wyjątkowy. Nie tylko dlatego że w 2007 wygrał nagrodę i nie dlatego, że utrzymywał mnóstwo przedtawicieli australijskiej fauny (koale, krokodyle, lorykatki), i miał już swoją historię, ale głównie dlatego, że w nocy na kampingu straszyło. Przeraźliwe jęki, postękiwania i dziecięcy płacz jakby zza światów, dochodziły do naszych uszu kiedy próbowaliśmy oddalić się w objęcia snu. W takich okolicznościach możecie sobie tylko wyobrazić jakie było nasze przerażenie, kiedy którejś z kolejnych nocy usłyszeliśmy wielki huk, gdyż coś o sporych rozmiarach i wadze (tak się przynajmniej wydawało) spadło nagle na nasz namiot. Potem okazało się, że jednym razem był to opos, a innym gałąź palmy, ale musiało to wyglądać przerażająco, bo nawet nasi sąsiedzi przybiegli wówczas z pomocą. Tajemnica jęków została rozwikłana na drugi dzień, ale o tym w następnym odcinku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz