Trzeci i ostatni dzień naszej wycieczki. Już nam smutno. Wziąwszy pod uwagę liczbę kilometrów dzielących nas od Brisbane, powinniśmy już zacząć wracać. My jednak, ambitna ekipa, postanowiliśmy pojechać jeszcze bardziej na Zachód. Oczywiście mieliśmy w tym konkretny cel - oprócz chęci poczucia prawie pustynnego klimatu, chcieliśmy zajechać choć trochę dalej niż australijska kolej, więc za cel obraliśmy sobie miejscowość Quilpie - zapowiedź brzmi nieco enigmatycznie, ale za chwilę wszystko się wyjaśni.
Z farmy wjechaliśmy w jeszcze bardziej czerwone, puste, suche obszary. Po drodze zbyt wiele się nie działo: a to krowa połyskująca w słońcu soczystym brązem, a to ciężarówka-pociąg, a to kolejne gridy, cresty (lekkie wzniesienia na drodze) i dipy (zagłębienia).
Nieodłącznym i moim ulubionym elementem outbackowego krajobrazu są uschnięte drzewa, sterczące z ziemi, czasami samotnie, czasami zakłócając inne roślinne kompozycje. Marek postanowił wdrapać się na jedno z nich, nie na długo - oblazły go mrówki, a być ugryzionym przez mrówkę w Australii to bardzo przykre uczucie.Ku czci poległym...
Pierwsza malutka miejscowość na trasie to Eulo liczące 50 mieszkańców i 1500 sztuk jaszczurek. Mieszkańcy miasteczka zapewne narzekali w przeszłości na brak zajęć, i z nudów zaczęli wznosić różne pomniki. Pierwszy przedstawiał wielką jaszczurkę, jako że miasto wsławiło się organizacją światowych mistrzostw w wyścigach jaszczurek.
W tle tory wyścigowe (oczywiście na czerwonej ziemi) z drewnianymi trybunami.Stawiając drugi pomnik, mieszkańcy Eulo przeszli samych siebie. Jako że oprócz wyścigów jaszczurek, organizowano tu także na nieco mniejszą skalę popularne w Australii wyścigi karaluchów, pomnik poświęcono karaluchowi o imieniu Destructo. Destructo, jak informuje tablica pamiątkowa, poległ w sierpniu 1980 roku, kiedy to po wygranych mistrzostwach i obwołaniu go chempionem, został ....przypadkowo rozdeptany. Cóż za banalna śmierć takiego bohatera. Niech spoczywa w spokoju! Choć myślę, że z takim imieniem z góry skazany był na tragiczny koniec. A ja z moją miłością do tych niezwykle popularnych tu insektów, nie mogłam odmówić sobie zdjęcia z pomnikiem australijskiego karalucha.
Eulo także stara się nadążyć za trendami i potrzebami turystów - poniżej na zdjęciu imponujący Queen Hotel.Nawet w tak odległych zakątkach mieszkańcy nie zapominają, że edukacja to przyszłość.
W niedzielę w mieście odbywały się zawody polo - dość wielkie, jak na tak małą mieścinkę, wydarzenie.
Białe Uluru?Niestety, nie wiemy kto wygrał, gdyż czas nas gonił a po drodze jeszcze tyle ciekawych rzeczy! Jedną z nich były Spring Muds - niegdyś naturalne błota o leczniczych właściwościach, dziś spory obszar wyschniętej popękanej ziemi. Rozczarowani niemożliwością wzięzia ponownej kąpieli, tym razem błotnej, w naturalnych warunkach, ruszyliśmy na górę, która kształtem do złudzenia przypominała Uluru (to już drugie :-)). Różniła się jedynie kolorem.
Leszek KarbowyNa chwilę zawitaliśmy też do Yowah (20 mieszkańców, jeśli mnie pamięć nie myli), gdzie odbywał się festiwal opali. Mnóstwo straganów, które mieniły się od blasku kamieni!
W pewnym momencie dostrzegliśmy, że gdzieś między stolikami z asortymentem mieścił się malutki budynek lokalnej biblioteki.Sprzedawano tu nie tylko opale i nie tylko na tradycyjnych stołach i ladach...
Nie chcąc stresować tubylców nieoczekiwanymi zdjęciami, grzecznie zapytałam, czy mogę sfotografować wystawę opali na jednym ze stoisk, po czym dostałam zgodę nie tylko na zdjęcie opali ale i ich właściciela. Zupełnie przypadkowo nawiązaliśmy więc rozmowę, z której okazało się, że lokalni wydobywcy opali są emigrantami z Ukrainy i obszarów dalekiej Rosji graniczących z Mongolią. Udało mi się nawet zamienić z nimi kilka słów po rosyjsku. Za chwilę też do naszego grona dołączył Polak - Andrzej, przebywający w Australii od 1981 roku wraz z żoną Christiną. To nie koniec niespodzianek, gdyż bardzo szybko zidentyfikowaliśmy naszego częściowo wspólnego znajomego - Leszka Karbowego z Brisbane. Częściowo, gdyż Pana Leszka znamy głównie z reklam usług hydraulicznych w polskim radio nadawanym w Brisbane w niedzielne przedpołudnie. Jeszcze całkiem niedawno, jadąc na poszukiwania wielorybów, śpiewaliśmy w samochodzie "Cicha woda brzegi rwie..." - piosenkę wykorzystaną w reklamie. I czuliśmy się wtedy jak prawdziwa polska emigracja. Oto nasi nowi znajomi z outbacku. Obiecaliśmy im pozdrowić Pana Leszka Karbowego i po obowiązkowym zakupie pamiątkowych opali (trochę to trwało, prawdę mówiąc, gdyż w naszym gronie mieliśmy prawdziwego eksperta od biżuterii - Monikę), ruszyliśmy dalej. Jaki ten świat jest mały!
Całkiem duże miastoOutbackowe miasteczka z reguły nie są duże, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców. Oczywiście, im dalej wgłąb lądu i im dalej od głównych dróg, tym mniej tubylców. Toompine brzmi niewinnie i kto nie zajrzał do lokalnego przewodnika, może nawet przejeżdżając obok nie zauważyć jednego małego szczegółu. Tego mianowicie, że w zasadzie całą zabudowę stanowi tu pokaźnych rozmiarów pub, o czym informowała tabliczka zawieszona pod tablicą z nazwą miasta. Informowała, bo zapewne jacyś zachłanni turyści postanowili umieścić ją w swojej kolekcji pamiątek z podróży. I pozostał jedynie krótki urwany łańcuch. A myśmy dla zdjęcia z napisem "Pub without a town" ("Pub bez miasta") przejechali ok. tysiąc kilometrów...
Zdjęcie z przewodnika.Czy zdajecie sobie sprawę, że na tym zdjęciu zwiększamy populację Toompine o jakieś 150 %. A właściwie nie o "jakieś", ale o dokładnie 150%, gdyż populacja tej mieścinki liczy sobie 2 osoby - zapewne właściciel pubu i jego żona.
Daleko nie zajedzieszOstatni punkt naszej wyprawy - Quilpie - tu dojeżdża pociąg z Brisbane, a miejsce gdzie kończą się tory to zabytek jedyny w swoim rodzaju.
Jeszcze rzut okiem na hotel, który rangą i wyglądem wcale nie wydaje się ustępować Hotelowi Corones.Cóż, pora wracać do domu. Za dwie godziny będzie ciemno, a my mamy do przejechania ponad tysiąc kilometrów. Odkrywanie tajemnic outbacku zakończone. Chyba nie pominęliśmy w opisie żadnego z odwiedzonych miejsc. Pominęliśmy za to mniej sympatyczne elementy podróży, takie jak odcinki drogi z setkami ciał zabitych kangurków leżących co jakieś kilkadziesiąt metrów (czasami wokół ich zwłok można było dostrzec piękne, lśniące australijskie orły), czy wypadek ciężarówki przewożącej w kilku wagonach ściśnięte krowy - po tym widoku do dziś nie mogę się otrząsnąć). Outback, choć z pewnością bardziej naturalny niż Brisbane, również dostarcza wiele przykładów tragicznych skutków ingerencji człowieka w przyrodę.
Powrót do rzeczywistości zajął nam kilka ładnych dni. Nasi znajomi słysząc, gdzie byliśmy, nie mogli pojąć, co może skłonić kilkoro Europejczyków do zapuszczenia się wgłąb Australii, gdzie w zasadzie oprócz bezkresnych pustych przestrzeni nic ciekawego nie ma. My wiemy dziś, że można tam znaleźć wiele, pod warunkiem, że się specjalnie nie szuka, że się bez jakichkolwiek uprzedzeń przyjmuje nowo poznawaną rzeczywistość taką jaka ona jest i zaczyna nią żyć. To nas zmienia. To nas wzmacnia. I to nas wzbogaca.