W niedzielę wylądowaliśmy z głową w drzewach. Okazuje się, że takie doświadczenie może być bardzo przyjemne, pod warunkiem, że ląduje się tam z własnej, nieprzymuszonej woli i nie na skutek zderzenia auta z kangurem. Tak też i było - najpierw ścieżki kręte jak makaronowe świderki, potem coraz bardziej mroczny las niczym z "Władcy Pierścieni" - wszystko, by doprowadzić nas do niewielkiego ośrodka dla turystów O'Reilly's w samym środku Lemington National Park. Ośrodek podzielony był na dwie strefy: jedną - bardziej przyjazną naturze, i drugą - bardziej komercyjną, w której oczywiście najwięcej się działo. Dowiedzieliśmy się o tym w momencie, gdy chcieliśmy zakupić ziarno do karmienia fruwających w strefie nr 2 lorykatek. Proekologiczne nastawienie gospodarzy pierwszej strefy nie pozwalało im sprzedawać takich rzeczy, a i my również po krótkiej rozmowie zaczęliśmy się zastanawiać nad własną, zdominowaną przez egoistyczne pragnienie posiadania zdjęcia z ptakiem, postawą. Po krótkim rachunku sumienia postanowiliśmy... karmić ptaki tym co spadło. W sumie i tak to zjedzą, wcześniej czy później. Nie potrafiliśmy się jednak oprzeć tym pięknym stworzeniom, a do obcowania z człowiekiem trzeba je było jakoś zachęcić. Tym bardziej, że konkurencja była ogromna - tłum turystów wyciągających dłonie z ziarnem w stronę nieba - nie dało się oprzeć wrażeniu, że to one rządzą nami, maluczkimi.
Choć i tak, moim zdaniem, najładniej prezentują się w naturze, tzn. na drzewie.Oczarowani wielkimi kolorowymi żarłokami, nie zapomnieliśmy o tym, że wkoło kryje się mnóstwo życia, może mniej skłonnego do kontaktu z nami, ale jakże uroczego. W środku australijskiego buszu trudno byłoby się spodziewać pomnika bohaterów narodowych - ten, który spotkaliśmy przedstawiał Bernarda O'Reilly'ego ratującego życie dwóm cudem ocalałym po katastrofie samolotu mężczyznom.
Wchodzimy na Booyong Tree Top Walk - bujanie na wysokości wierzchołków drzew, a drzewa w australijskim lesie położonym na szczycie góry są dość wysokie, jest dalece niewskazane. Niby wszystko trzymają mocne łańcuchy, ale wyobraźnia działa.
Nie zniechęceni tym, że na górze było zimno, wdrapaliśmy się jeszcze wyżej. Taki widok mają na co dzień ptaki i inne stworzenia zamieszkujące najwyższe partie drzew.
Ze wszystkich kompleksów leśnych, jakie do tej pory udało nam się odwiedzić, Lemington Park oczarował nas chyba najbardziej. Głównie za sprawą pokręconych drzew, splątanych gałęzi i zwisających wszędzie lian - wszystko razem tworzy skuteczną barierę przed człowiekiem.
Różnorodność flory trudno przedstawić na kilku zdjęciach. Takie paprociowate roślinki (podobne hodujemy w Polsce w doniczkach) żyją ponoć w zgodzie z drzewami, nic nie biorąc, prócz podparcia, i nic nie dając.
W przeciwieństwie do tych pasożytów obrastających drzewa do tego stopnia, że czasami z drzewa w środku nic już nie zostaje. A wygląda, jak gdyby się lubiły.
Takie palmy są marzeniem każdego hodowcy kwiatów.Kiedy opadły emocje i zrobiło się znowu zimno, postanowiliśmy udać się na 5 kilometrowy spacer przez las. Zanim dojechaliśmy do miejsca startu - krótki postój, rozgrzewka (w wykonaniu Agaty i Moniki), szybkie zdjęcie i w drogę.
Główną atrakcją na trasie przez las miały być aborygeńskie jaskinie. Były ogromne, musiało się tam zmieścić wielu Aborygenów.
Ale największą atrakcją był jeden mały kudłaty torbacz, samotnie wiszący nad przepaścią. Próżno szukać koali w gąszczu eukaliptusów, gdzie skrzętnie się maskują kolorem futra. Najłatwiej znaleźć je na łysych, pozbawionych liści drzewach, bo to wielkie żarłoki - zjadają wszystkie liście, brakuje im energii na zejście, więc zasypiają.Na mecie czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka - parking, na którym pozostawiliśmy nasz samochód, był oddalony co najmniej o jakiś kilometr. Musieliśmy więc przebijać się przez zapadający zmierzch, podążając krętą jezdnią, co bezpieczne nie było, ale dotarliśmy i już za chwilę wesoły samochód wracał do Brisbane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz