niedziela, 15 lipca 2007

Ocean Niespokojny

8.30, rześki niedzielny poranek, a my czekamy już przed łódką u brzegu w Surfers Paradise (nie pytajcie, o której musieliśmy wstać) na organizatorów wyprawy "Whale watching". Znaczy, że płyniemy oglądać wieloryby. Niebo czyste jak kryształ, wieżowce i ocean połyskują w promieniach słońca, my wygrzewamy nasze blade twarze. Łódka niewielka, z czego się cieszymy, bo im bliżej natury i im mniej ludzi, tym lepiej. Na łódce czeka na nas gorąca kawa/herbata, nawet herbatniki, a pan z załogi sprzedaje tabletki przeciw chorobie morskiej. Chętnych nie ma.Ach, jak przyjemnie oddychać jest wśród fal... i podziwiać oddalający się spokojnie Raj Surferów.
Naszym oczom nie umknął też mały kościółek na wodzie.
W miarę jak oddalał się ląd i wypływaliśmy na szeroki ocean...
... robiło się coraz bardziej ciekawie, przewrotnie (dosłownie, o mały włos), głośno jak w wesołym miasteczku na roller coasterze, i chwilami mieliśmy wrażenie, że skaczemy naszą małą łódką po grzbietach wielorybów. Marek, Agata i Monika znosili podróż ze stoickim spokojem. Ja w pewnej chwili zaczęłam żałować, że nie mam ze sobą piersiówki. Piskiem dawałam upust emocjom za każdym razem, gdy podskakiwaliśmy na grzbietach fal. Niestety, nie uwieczniliśmy zabawnych min i dziwacznych póz jakie przyjmowaliśmy, usiłując utrzymać się na siedzeniach, bo zrobienie sobie fotki w takich warunkach groziło wypadnięciem z łódki. I ani myśleliśmy o chorobie morskiej.
Najgorzej, kiedy w trakcie tak emocjonującego rejsu zachodzi nagła potrzeba skorzystania z toalety. Toaleta, na szczęście, na tyle mała, że nawet obijając się o ściany, cały czas stoi się w miejscu. Nie oznacza to, oczywiście, że udaje się bez problemów zrobić to, po co się przyszło, tym bardziej że na morzu, w małych pomieszczeniach bez okien zwykle najszybciej dopada choroba morska ...ach, resztę niech dopowie wyobraźnia. Poniżej: zadowolona mina i skołowany wzrok (za okularami) po toaletowych akrobacjach.
Dla odzwierciedlenia klimatu na łódce nie wyprostowaliśmy również i tego zdjęcia.
Minęła godzina. Środek oceanu. Silniki zgasły. Lądu prawie nie widać. Wielorybów też nie. Połowa załogi siedzi już z torebkami (to ci, którzy nie chcieli tabletek :-)), ale Marek twardo na czatach, w pełnym rynsztunku.
Jest, a w zasadzie są. Kilka sztuk w trakcie kilku postojów raczyło trysnąć wodą i ukazać wierzchnią część swoich olbrzymich ciał. Niestety, efekty obrazkowe naszych czatów okazały się zdecydowanie niewspółmierne do wrażeń i okrzyków radości, jaki towarzyszyły spotkaniu z wielorybami, bo olbrzymy wynurzały się zaledwie na kilka sekund. Agata była zdecydowanie lepsza w dzieleniu uwagi pomiędzy trzymaniem się, żeby nie wypaść a wypatrywaniem fontanny w wodzie - patrz zdjęcie poniżej. Ale emocje długo będziemy pamiętać.
Powrót. Całkiem przyjemny, gdyby nie walka z chorobą morską. Nasza ekipa trzymała się dzielnie, choć widząc i słysząc tylu cierpiących pasażerów, momentami ciężko było utrzymać fason :-). A podziwianie bujających się jachtów nie pomagało ukoić błędnika.
W końcu na lądzie. Po tym spotkaniu z żywiołem trzeba się wyciszyć, wygrzać na słońcu i nieco pożywić. Najlepiej na plaży, bo lunch najlepiej smakuje z piaskiem.
Widok jakich wiele - tym razem z Elephant Rock w Currumbin.
Cóż, po dzisiejszej wyprawie przesadą byłoby mianować się "łowcami wielorybów", ale na pewno czujemy się "łowcami wrażeń", głównie jeśli idzie o eksperymentowanie z narządami równowagi przy pomocy fal, łódki i dziwnie niespokojnych prądów Oceanu Spokojnego :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz