Dziś przekonaliśmy się, że, przynajmniej jak dotąd, w Australii łatwiej spotkać na drodze krowę niż któregokolwiek z przedstawicieli tutejszej fauny. Co więcej, krowy mogą być dużo bardziej niebezpieczne... A wszystko zaczęło się tak. Wyjechaliśmy z Brisbane, kierunek południowy zachód. Cel formalny podróży - miasteczko Boonah o lokalnym ponoć klimacie i Moogerah Peak National Park z górami i uroczym jeziorkiem. Cel rzeczywisty podróży - stanąć twarzą w twarz z kangurem. Bez tego nie wracać. Wytężając wzrok w poszukiwaniu skoczków zauważyliśmy, że im dalej od Brisbane, tym bardziej zmieniał się krajobraz - od szarości i eukaliptusowej zieleni buszu, poprzez bladożółte zbocza dolin, aż po brązowo-brunatne wzgórza (zdjęcia tych ostatnich nie wyszły z powodu zbyt ostrego słońca).
Po drodze zaglądaliśmy do lasu w poszukiwaniu różnych wodospadów, tudzież innych punktów widokowych. Kangury, owszem, były, ale skakały raz po raz gdzieś w oddali i tym co najczęściej widzieliśmy były ich ogony. Zdecydowanie więcej było tu pasących się krów. Udało nam się za to sfotografować kilka pięknych ptaków - niektóre doskonale maskowały się kolorem piór przeciwko takim ciekawskim jak my.
Jedne z popularniejszych w Queensland ptaków - kookaburry - towarzyszyły nam podczas lunchu na leśnej polanie.
To jeden z leśnych wodospadów - Queen Mary Falls.Do kolejnego wodospadu prowadziła leśna trasa dostępna jedynie dla tych bardziej wysportowanych turystów, tych, którzy nie pochłaniają ogromnych ilości hamburgerów i coca-coli. A żeby mieć pewność, że na pełną pułapek trasę wejdą faktycznie tylko ci najbardziej "fit", ustawiono bramkę. Marek, niestety, nie przeszedł selekcji i się zaklinował :-).
Droga stawała się niepokojąco wąska, a przydrożne krowy coraz bardziej zaciekawione naszym samochodem.
W końcu wjechaliśmy w strefę, gdzie krowom wolno było chodzić wszędzie, bez ogrodzenia - to był najwyraźniej ich teren i bardzo szybko mogliśmy się o tym przekonać.
Stoczyliśmy pojedynek w cztery oczy zarówno z szefem, jak i z jego bandą, i pojechaliśmy dalej, pytając losu, dlaczego to nie były kangury.
Ano i były. Wprawdzie nie na wyciągnięcie dłoni, ale w końcu to dzikie zwierzęta. To naprawdę wielka frajda zobaczyć, jak sobie kicają na wolności, i z jakim zainteresowaniem przyglądają się fotografującym je ludkom.
Typowe dla krajobrazu okolic parku Moogerah są, jak się okazało kaktusy, które wyrastają samotnie w najmniej oczekiwanych miejscach.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy ponownie do Boonah, gdzie oprócz chodzenia po sklepikach i picia herbatki w galerii, chyba za bardzo nie ma co robić. Nocne życie jest tutaj bardzo spokojne. Ciekawostką jest sklep alkoholowy utrzymywany w formule "drive"...
Tak dobiliśmy do mety. Okazało się, że australijski ląd w głębi może być równie ciekawy jak u wybrzeży. Wprawdzie do kangurów trzeba mieć odrobinę szczęścia, ale i krowami od biedy można się zadowolić, zwłaszcza jeśli ktoś lubi wysoki poziom adrenaliny - tak naprawdę, przejeżdżając kilkanaście cm od rogatej sztuki, wstrzymaliśmy oddech i do końca nie byliśmy pewni jak zareaguje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz