sobota, 21 lipca 2007

In the middle of nowhere

W sobotę opuściliśmy nasz historyczny zabytek dość wcześnie rano, czując że kolejny dzień szykuje kolejne niespodzianki, których nie można przegapić. Ruszyliśmy w stronę miejscowości o uroczej nazwie Cunnamulla, gdyż to właśnie w jej okolicach znajdowała się farma, na której mieliśmy spędzić cały dzień, smakując życie prawdziwych mieszkańców outbacku.
Cunnamulla fella
Po drodze do Cunnamulla (jakieś 200km) mijaliśmy już tylko pojedyncze, niezbyt piękne zabudowania, najczęściej będące częścią farm. Samo miasteczko wydało nam się dużo sympatyczniejsze i bardziej zadbane od Charleville, w którym domy przypominały bardziej kartonowe, odrapane z farby baraki. Bez trudu odnaleźliśmy pomnik ze słynnym lokalnym bohaterem "Cunnamulla fella". Kim jest Cunnamulla fella? To pytanie dręczyło wielu, tym bardziej, że outback obiegła poświęcona specjalnie tej postaci piosenka, często śpiewana na lokalnych imprezach. Otóż ów "fella' to młody outbackowy włóczęga, którego uwieczniono siedzącego na swagu (specyficzny outbackowy śpiwór), by oddać specyfikę tej części Australii i ludzi ją przemierzających. Ot co! Nam najbardziej atrakcyjne wydało się samo określenie, które wielokrotnie powtarzaliśmy, chcąc okazać tubylcom szacunek do ich tradycji.
Pierwsza niespodzianka w punkcie informacji turystycznej - nasz Willi, gospodarz farmy, do której zmierzaliśmy, uśmiechał się do nas ze zdjęcia reklamującego jego dobytek. Już go polubiliśmy.
Zatem w drogę, zostało jakieś kilkadziesiąt kilometrów lub jak w ulotce napisano "3 grids" (gridy to płoty bez płotu, czyli podłużne pręty umieszczone w ziemi, zapobiegające przechodzeniu zwierząt na drugą stronę), no więc zostało 3 gridy nieutwardzonej drogi czerwonej jak cegła i pobocza, na którym wypatrywaliśmy tabliczki z napisem "Charlotte Plains" (nazwa farmy). Tabliczkę trudno było dostrzec, za to w jednej z przydrożnych zatoczek czekała kolejna niespodzianka - Uluru :-). W co bardziej zarośniętych miejscach można też było zauważyć spacerujące emu, no i oczywiście wesołe kangurki, które jednak nie dały się sfotografować podczas porannego joggingu.
Podziwianiu roślinności nie było końca. Współczujemy kierowcy, który co chwila musiał zatrzymywać się na żądanie załogi, a to by podziwiać kolejny kaktus, a to zieloną trawkę... aż w końcu dojechaliśmy do bram farmy. Charlotte Plains
Baza gospodarzy znajdowała się daleko za bramą. Farma była typowym outbackowym gospodarstwem oferującym 27 tysięcy ha ziemi porośniętej oryginalną australijską roślinnością, z przenikającymi gdzieniegdzie pomiędzy drzewami stadkami bydła tudzież owiec. Życie zwierząt hodowlanych na takiej farmie to prawdziwa, ograniczona jedynie gridami, przyjemność. Ulubionych przysmaków wszędzie wkoło jest pełno, zwierzęta chodzą "samopas" i w zasadzie przez długi czas nikt nad nimi nie panuje. Gospodarze mają jednie problem w momencie, gdy zechcą zebrać z tych niekończących się hektarów swój dobytek - nieźle się muszą wtedy naszukać, ale i na to są sposoby.
Jednym z głównych budynków na farmie był drewniany queenslander, w którym początkowo chcieliśmy nocować, ale było to niemożliwe ze względu na remont. Poza nim jeszcze dom gospodarzy, strzyżalnia owiec, sypialnia dla strzygących i ... na tym koniec, a raczej początek, bo dopiero wraz z przyrodą rozpoczynało się tu prawdziwe outbackowe życie.
Na farmie przywitała nas Mary - koleżanka Robyn (nieobecnej gospodyni farmy) ze szkolnych lat, która przyjechała tu z Brisbane w odwiedziny na kilka dni i została na kilka miesięcy. Dziś nie wydaje nam się to już dziwne. Byliśmy pełni uznania dla niezmąconego spokoju i opanowania Mary, która nawet skacząc całkiem nowym Fordem po suchych ziemistych wybojach nie dała się wyprowadzić z równowagi i kontynuowała swoją opowieść o farmie.
Nasze kolejne miejsce noclegowe było równie atrakcyjne jak to pierwsze, choć w zupełnie innym stylu. Na codzień w sezonie mieszkają tu "shearers", czyli strzygący owce, dlatego ściany zdobiły historyczne zdjęcia tematyczne, tabliczki z zasadami, jakie w różnych miejscach należy przestrzegac i chusty z outbackowymi przepisami. Budynki miały wspólną łazienkę, kuchnię i taras, a obok każdych drzwi stało krzesełko i doniczka- popielniczka. Takich luksusów po barakach dla strzygących owce się nie spodziewaliśmy. Z przyjemnością zjedliśmy tu szybki lunch - zupę dyniową podróżująca z nami jeszcze z Brisbane w butelce po 2 litrowym soku.Guma na dobry początek
Jedziemy zwiedzać farmę. Początek niezbyt fortunny - guma - przyjęta przez Mary ze stoickim spokojem, tym bardziej, że akurat napatoczył się pomieszkujący na farmie Navil - złota rączka, mistrz od wszystkiego, niegdyś "rodeo-rider", a teraz to i dom zbuduje, i samochód naprawi, i wymieni koło na zapasowe :-). Zasadniczo limit osób zamieszkujących farmę (nie licząc nas, oczywiście) skończył się wraz z prezentacją Navila. Świadomość, że jest się jedną z kilku osób na tak wielkim obszarze daje niesamowite poczucie wolności.
W trakcie zmiany koła obejrzeliśmy naprawdę wiekową zabytkową drewnianą halę, w której wpędza się w stresy biedne owieczki. Dowiedzieliśmy się, że im bardziej karbowane są włókna wełny, tym jest ona lepsza.
Leśne spa
Kto by przypuszczał, że w miejscu, gdzie ptaki zawracają, a diabeł mówi dobranoc, natura uraczy nas taką przyjemnością! W środku zimy, w środku lasu, w pośpiechu zrzucaliśmy z siebie kolejne warstwy odzieży, by zażyć kąpieli w wodzie z Artezyjskiej studni, której minerały pokrywały białą warstwą przybrzeżną czerwoną plażę, a i na naszych ciałach pozostały co najmniej do następnego mycia. Było grząsko, na dnie nieco zielono, dookoła pachniało ugotowanymi jajkami, ale przede wszystkim było niesamowicie ciepło. Aby się nie poparzyć, musieliśmy odejść spory kawałek od głównego bajorka, nad którym od gorąca aż unosiła się para. Całe miejsce w blasku południowego słońca wyglądało po prostu bajecznie. Nic, tylko usiąść i malować.
Obok tej oryginalnej łaźni pomyślano także o wychodku-przebieralni. Mając w pamięci nasze obserwacje z tego typu infrastruktury w Polsce, nie mogliśmy się nadziwić, że w tak dzikim, rzadko odwiedzanym miejscu, można liczyć nawet na nie byle jakiej jakości papier toaletowy. Nie mówiąc już o umileniu kilkuminutowego zazwyczaj pobytu opisem typowego outbackowego wychodka zawieszonym na drzwiach. Cóż, historia i tradycja to nie tylko wielkie wydarzenia, wielkie postacie i wielkie budowle...
Mały wielki człowiek
Willi. Początkowo wzięliśmy go za Aborygena - łudząco podobny wygląd - ale później okazało się, że ten drobnej postury wciąż czymś zajęty człowieczek urodził się na Wyspie Bożego Narodzenia, wychowywał się częściowo w Singapurze, po czym jeździł po świecie pracując jako szef kuchni, by w końcu wylądować w australijskim outbacku. Historia Williego to temat na książkę, książkę o szczęśliwym człowieku, którego domem jest zbudowany samodzielnie, więc dostosowany do potrzeb wóz, który za wiele nie posiada prócz niezbędnego do podróżowania wozem ekwipunku, którego najbliższą rodziną są wielbłądy i który dokonał rzeczy niemożliwych, udając się wozem na pustynię Simpson Desert (grubo ponad 1000 km), by ratować życie wielbłądom zabijanym z powodu zbyt licznej populacji. Przemierzając drogi i autostrady, Willi prowadził jednorazowo 180 sztuk wielbłądów z pustyni na farmę, z czego większość musiał po drodze sprzedać, by pokryć koszty całej wyprawy. Najważniejsze jednak, że zwierzęta żyją. Te, które zostały na farmie, mają dziś swoje imiona (pamięta je i rozpoznaje chyba tylko Willi), mają też swoje historie, charaktery, kaprysy, i przede wszystkim doskonały kontakt z Willim, którego mowę rozumieją bez problemu. Willi o perypetiach wielbłądów może opowiadać godzinami. Usłyszeliśmy więc historię o próbie wyeliminowania Williego jako przewodnika stada przez jednego z buhajów, o zbrodni, jaką na małym, nieco faworyzowanym wielbłądziku popełnił zazdrosny kolega-wielbłąd, i o tym w jaki sposób zbiera się wielbłądy z powrotem do kupy po tym jak nasycą się już wolnością, biegając swobodnie po całej farmie. Sprawa jest zasadniczo bardzo prosta - należy jeździć, najlepiej motorem, po całym obszarze, a po natknięciu się na wielbłąda należy powiedzieć mu: "Idź do domu". Oczywiście, metoda ta skuteczna jest jedynie w wydaniu Williego.
Tak więc Willi, choć w wielkim świecie nieznany, jest takim lokalnym bohaterem - pisały o nim nawet gazety, a policjanci do dziś dostarczają mu darmową obstawę przy kolejnych wyprawach na pustynię.
Baza Williego i wielbłądów.Aby dostać się do środka, trzeba było przekonać buziakiem strażnika :-).
Jaskółcze gniazda pod jednym z dachów w bazie Williego.
Watch the tree!
Jak tylko zegar wybił godzinę, zapakowaliśmy się wszyscy na wóz i ruszyliśmy na popołudniową przejażdżkę przez las.
Dla wielbłądów to też była niesamowita frajda. W zaprzęgu były jedynie dwa, ale cała reszta ruszyła gęsiego w ślad za wozem, by po drodze odstawiać sceny zazdrości. Gdy te urządzały sobie wyścigi na skróty po rozrytej suchej ziemi, my trzymaliśmy się, by nie wypaść z wozu, słysząc co chwila ostrzeżenia Williego: "Watch the tree!"Wóz Williego wyposażony jest m.in. w radio, świetlówkę, lusterko wsteczne, żaluzje okienne i mnóstwo schowków z drinkami oraz całą infrastrukturą potrzebną do tego, żeby podróż była prawdziwą przyjemnością.
Jednym ze strategicznych urządzeń na pokładzie był specjalny telefon komórkowy gwarantujący zasięg w każdym miejscu. Jazda przez pustynię to nie żarty.
Jeden z ładniejszych portretów naszego bohatera.
Postój na trasie, przy Łaźni Artezyjskiej raz jeszcze. Przerwa na kawę dla wielbłądów i na placki z patelni mistrza kuchni dla nas. A do tego wszystkiego tradycyjnie przyrządzana na ognisku (z wody, w której całkiem niedawno moczyliśmy nasze zziębnięte ciała), w specjalnym garnuszku, ze specyficznym rozmachem, outbackowa herbata "billy tea".
W tym latającym wiaderku jest właśnie nasza herbata.
Niektóre wielbłądy postanowiły przyłączyć sie do kolacji. Okazało się, że placki Williego to ich ulubiony przysmak.
Ten chyba mnie polubił.
Romans w świetle zachodzącego słońca jest rzeczą jak najbardziej właściwą.
Z ciepłego źródełka skorzystali też i nasi towarzysze.
Jeszcze rzut okiem na tryskający prysznic w blaskach słońca i wracamy.
Jedna strona wozu....
...i druga strona wozu (ja i Mary).
Po powrocie okazało się, że placki były zaledwie wstępem do kolacji, bo właściwy posiłek dopiero miał nastąpić. Grzejąc się przy ognisku na ławeczkach wystruganych świeżo przez Navila, obserwowaliśmy wraz z wielbłądami mistrza kuchni w akcji i rozkoszowaliśmy się wyśmienitym swojskim jedzeniem. Pierwsze danie: zupa kartoflana z boczkiem (wszyscy poprosiliśmy o dokładkę), drugie danie: ryż z warzywami oraz beaf strogonov, a na deser pudding przygotowany przez Mary. Niesamowicie smakuje jedzenie prosto z ogniska!
Próbowaliśmy też poznać bliżej Navila. Efekty nie były złe. Choć mogły być lepsze, gdyby nie jego outbackowy akcent, który sprawił, że po zadaniu jakiegokolwiek pytania zapadała głęboka cisza, po czym któreś z nas po chwili namysłu (w tym czasie nad głową aż się iskrzyło od stykających się synaps, a może to były iskry z ogniska?), więc któreś z nas w końcu ośmielało się udzielić odpowiedzi, na co pozostali spoglądali z uznaniem, po czym z kolei zapadała głęboka cisza po stronie Navila. Niezależnie od braku związków pomiędzy pytaniami i odpowiedziami, dowiedzieliśmy się o sobie wielu rzeczy.Tę noc łatwo było nie przespać od nadmiaru wrażeń. Jak się okazało w australijskim pustkowiu określanym jako "in the middle of nowhere", spotkaliśmy ludzi, których ze świeczką można szukać w tłumach przemierzających wielkie miasta. Ludzi prostych, szczęśliwych i dobrych. Wobec pełni życia i wartości czynów tych zwykłych ludzi z outbacku, nasze życie wydało się nagle tak małe i nieznaczące... C.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz