piątek, 20 lipca 2007

Do bram outbacku

Myśl o poznaniu prawdziwej Australii, tej z czerwoną ziemią, wyschniętą roślinnością, wyłaniającymi się znienacka kangurami i niekończącą się, trudną do ogarnięcia zasięgiem wzroku przestrzenią, chodziła za nami już od dawna. W zasadzie jeszcze w Polsce marzyliśmy o przemierzaniu tego pięknego kraju prostymi drogami, na których zakręt zdarza się mniej więcej tak często jak opady śniegu :-). Stało się. Dziś sami nie możemy uwierzyć, że w tak krótkim czasie byliśmy tam, gdzie byliśmy, spotkaliśmy ludzi, których spotkaliśmy, odkryliśmy miejsca, które odkryliśmy... Ech, co tu dużo gadać, po prostu na kilka dni znaleźliśmy się w innym świecie, mieszkaliśmy inaczej, jedliśmy inaczej, myśleliśmy inaczej, i przez to chyba staliśmy się też nieco innymi ludźmi. Bezpowrotnie.
Następny zakręt za 324 km
Dziś wiemy, że warto było wstać w piątek o 4 rano i niezwłocznie ruszyć w trasę. Przed nami do pierwszej bazy ponad 800 km, a pierwszy zakręt za... 324 km. Droga prosta jak przysłowiowy drut, a jej kres wyznacza jedynie horyzont. Plan mamy opracowany "z grubsza". Reszta wydarzy się sama.
Z każdym kilometrem tereny wokół coraz bardziej puste, więcej za to sporadycznie rosnących kaktusów. Postój w Rzymie
Pierwszy postój w Romie, nieco mniejszej od naszej europejskiej Romy. Zamiast koloseum i pozostałości Forum Romanum zwiedzamy tu zabytkowe muzeum z całą infrastrukturą, jaką drzewiej posługiwali się tu ludzie (oczywiście wciąż pamiętamy, że "drzewiej" w Australii to pojęcie względne). Szczególną naszą uwagę przykuł oryginalny żyrandol-wiatrak.
W punkcie informacyjnym w Romie zebraliśmy masę ulotek o atrakcjach outbacku i dowiedzieliśmy się, że tak naprawdę prawdziwy outback zaczyna się w Charleville. To dobry znak, będziemy tam za kilka godzin. Niezwłocznie więc opuściliśmy miasto, rezygnując ze zwiedzania Muzeum Big Rig (chyba żadne z nas nie było zainteresowane maszynerią stosowaną w całkiem nieźle rozwiniętym tu przemyśle wydobywczym), spoglądając jedynie na charakterystyczne dla tego regionu drzewa butelkowe - pochodzenia nazwy nie trzeba tłumaczyć.I znów widoki suche jako na jesień liście, płaskie niczym patelnia i puste kieby ta pustynia. Ino kaktusy coraz to i większe.
Road trains - nieodłączny element przydrożnego krajobrazu.Charlevile - brama outbacku
Zanim dojechaliśmy do Charleville ziemia nabrała już kolorków ku ogólnej radości całej naszej czwórki, bo podróżowaliśmy i tym razem z Agatą i Moniką.
Pierwszą z zapowiadanych tydzień temu atrakcji miasta były bilby - prześmieszne stworki z wielkimi i cienkimi jak papier uszami, myszowatą posturą i długimi spiczastymi ryjkami, a co najważniejsze te ryjki najbardziej lubią wcinać wszelkie insekty. I za to można je pokochać. Do bilbich wpadliśmy w dzień zaledwie na kilka minut, by sprawdzić położenie miejsca, w którym po zmroku organizowano pokaz poświęcony tym zwierzakom.
A wokół pomnika bilbiego skakały sobie radośnie kangury. Najfajniej miały te w torbach.
Niebo nad Australią zwykle jest bezchmurne, co pewnie da się zauważyć na wielu zdjęciach, a w okolicach Charleville niewiele jest punktów emitujących światło, dlatego będąc tu grzechem jest nie zajrzeć do Cosmos Centre - to ponoć najlepsze miejsce do podziwiania gwiazd na niebie.
Oczywiście w dzień gwiazdy mogliśmy pooglądać co najwyżej na fotografiach i ekspozycjach, właściwy pokaz czekał na nas w nocy, po wizycie u bilbich.
Każdy znalazł w mieście coś dla siebie: Marek - Royal Flying Doctor Service (niestety, nie zdążyliśmy w godzinach otwarcia), ja - nietypową szkołę z imponującym nowoczesnym wyposażeniem (podglądaliśmy przez okna), oferującą dzieciom z outbacku edukację na odległość. Przy takich odległościach to jedyne rozsądne rozwiązanie.
Nie dotykać eksponatów!
Pierwszy nocleg spędziliśmy w historycznym (1926) Hotelu Corones - nazwa pochodzi od niegdysiejszych właścicieli - rodziny Corones. Hotel, dawniej odbierany jako powiew luksusu i nowoczesności, dziś ...budzić może pewne wątpliwości, choć niewątpliwie urok swój ma... Z pewnością można się tu poczuć przez chwilę tak, jak gdyby się żyło w dawnych czasach, a że czasy aż tak się zmieniły, to już niczyja wina nie jest :-).
Do dziś hotel podąża za nowoczesnością, o czym świadczyć może recepcja (zdjęcie poniżej), w której pani recepcjonistka, a zapewne również i menedżerka, praczka i sprzątaczka w jednym, prowadziła jeszcze dodatkowo przydrożny sklep alkoholowy. Na tak wydajnych pracowników stać dziś jedynie najbardziej nowoczesne hotele.Zwiększanie wydajności pracowników w przypadku Hotelu Corones zakończyło się tym, że w pokojach oprócz zdjęć rodziny Corones oraz starych, niczym nie zabezpieczonych, niejednokrotnie osobistych rzeczy dawnych mieszkańców, pozostały również inne, pajęcze znamiona dawnych czasów. Miało się wrażenie, że wszystkie urządzenia, sprzęty, pościel, ręczniki, wnętrza, przetrwały niezmienione od lat. W rezultacie można było poczuć się jak w muzeum - niczego lepiej nie dotykać. Ale klimat!
Oto przykład jednego z niewielu hotelowych antyków, który mimo upływu czasu, zachował swój urok bez zmian.
Hotel miał jeszcze jedną specyficzną cechę - oprócz tego, że nie chciało się w nim niczego dotykać, nie chciało się też zdejmować ubrań. Nawet nie chcę myśleć, ilu dodatkowych, nieproszonych mieszkańców goszczą latem pomieszczenia, w których co chwila napotykaliśmy dziury, prześwity, uszczerbki w deskach, itp. Ponieważ hotel mieścił się na głównej ulicy Charleville, dogrzaliśmy się popołudniowym słońcem na drewnianym tarasie z widokiem na miasto. To be or not to be
Wybiła szósta - spieszymy na pokaz bilbich. Zajmujemy miejsca w niewielkim pokoju z przygotowanym projektorem i mnóstwem informacji o tym zagrożonym wyginięciem gatunku.
Bilby kiedyś zamieszkiwał co najmniej pół Australii - dziś jego populacja dramatycznie spadła (w sposób naturalny) i we wschodniej części kontynentu spotkać go można jedynie w obszarze Charleville. W ciągu ponad godziny poznaliśmy wiele ciekawostek o bilbim, takich jak to, że praktycznie w ogóle nie pija on wody, a ciąża samicy trwa 12-14 dni, po czym malutki bilby musi dojrzewać pod opieką matki przez dni 80, zanim stanie się samodzielny. Poznaliśmy też wzruszającą historię o dwóch takich, co... postanowili ratować bilby. Frank - człowiek, dla którego domem jest bezkresna przestrzeń outbacku, wspólnie z Peterem, który po śmierci żony szukał w swym życiu celu, rozpoczęli charytatywną działalność dla ratowania tych zwierzątek. Za pieniądze darczyńców i przy pomocy wolontariuszy ogrodzili teren występowania bilby specjalnym płotem, usuwając z niego zagrażające bilbim drapieżniki. Wzruszająca była scena filmu pokazująca darczyńców - zwykłych ludzi dobrej woli, którzy przylecieli do Charleville z różnych miejsc Australii i Nowej Zelandii po to, by usłyszeć od Petera i Franka słowa: "To jest Wasz płot". Była to opowieść o tym, jak mimo nieoczekiwanej tragedii można odnaleźć sens życia, jak wiele szczęścia dać może człowiekowi życie w zgodzie z naturą i co znaczy naprawdę zmieniać świat na lepsze. A na zakończenie był i bilby. Na żywo raz jeszcze.
Aleją gwiazd
Po chwilach wzruszenia czekały na nas ekstremalne nocne przeżycia w Cosmos Centre. Ekstremalne głównie dlatego, że pokaz gwiazd odbywał się pod gołym niebem, a noce w outbacku są niezwykle zimne. Poinstruowani przez organizatorów, nałożyliśmy na siebie praktycznie wszystko co mieliśmy i uzbrojeni dodatkowo w koce przyglądaliśmy się przez teleskopy gwiazdom, planetom, konstelacjom... Podczas pokazu padały różne fachowe określenia, my mieliśmy swoje własne: Alpha Centauri wyglądała jak dwa szlachetne diamenty, Jewel Box jak cekiny na ślubnej sukni, mgławica o niezidentyfikowanej nazwie przedstawiała drogowe światła, a Księżyc miał fakturę świeżo odlanej białej czekolady.
Przed powrotem do hotelu pojeździliśmy trochę po mieście. Nie ma tam nic ciekawego nocą, ale jakoś tak polubiliśmy ten nasz samochód...., z niezawodnym ogrzewaniem. Potem szybka kolacja w jednym z naszych "heritage rooms". Rozbierać się do snu w zasadzie nie było sensu, a i tak przez całą noc podgrzewaliśmy się elektrycznymi heaterami.
Jedynie z braku czasu nie dokonaliśmy wpisu do księgi gości wyłożonej na zabytkowej komodzie, w której to księdze znaleźliśmy same pochlebne opinie zachwyconych turystów, którzy przebywali całkiem niedawno w Hotelu Corones przez tydzień lub nawet dwa, i żałowali, że tak krótko. Myśmy nie żałowali - nazajutrz czekało nas kolejne kilkaset kilometrów i kolejne atrakcje. C.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz