Myśl o poznaniu prawdziwej Australii, tej z czerwoną ziemią, wyschniętą roślinnością, wyłaniającymi się znienacka kangurami i niekończącą się, trudną do ogarnięcia zasięgiem wzroku przestrzenią, chodziła za nami już od dawna. W zasadzie jeszcze w Polsce marzyliśmy o przemierzaniu tego pięknego kraju prostymi drogami, na których zakręt zdarza się mniej więcej tak często jak opady śniegu :-). Stało się. Dziś sami nie możemy uwierzyć, że w tak krótkim czasie byliśmy tam, gdzie byliśmy, spotkaliśmy ludzi, których spotkaliśmy, odkryliśmy miejsca, które odkryliśmy... Ech, co tu dużo gadać, po prostu na kilka dni znaleźliśmy się w innym świecie, mieszkaliśmy inaczej, jedliśmy inaczej, myśleliśmy inaczej, i przez to chyba staliśmy się też nieco innymi ludźmi. Bezpowrotnie.
Następny zakręt za 324 kmDziś wiemy, że warto było wstać w piątek o 4 rano i niezwłocznie ruszyć w trasę. Przed nami do pierwszej bazy ponad 800 km, a pierwszy zakręt za... 324 km. Droga prosta jak przysłowiowy drut, a jej kres wyznacza jedynie horyzont. Plan mamy opracowany "z grubsza". Reszta wydarzy się sama.
Pierwszy postój w Romie, nieco mniejszej od naszej europejskiej Romy. Zamiast koloseum i pozostałości Forum Romanum zwiedzamy tu zabytkowe muzeum z całą infrastrukturą, jaką drzewiej posługiwali się tu ludzie (oczywiście wciąż pamiętamy, że "drzewiej" w Australii to pojęcie względne). Szczególną naszą uwagę przykuł oryginalny żyrandol-wiatrak.
Zanim dojechaliśmy do Charleville ziemia nabrała już kolorków ku ogólnej radości całej naszej czwórki, bo podróżowaliśmy i tym razem z Agatą i Moniką.
Pierwszą z zapowiadanych tydzień temu atrakcji miasta były bilby - prześmieszne stworki z wielkimi i cienkimi jak papier uszami, myszowatą posturą i długimi spiczastymi ryjkami, a co najważniejsze te ryjki najbardziej lubią wcinać wszelkie insekty. I za to można je pokochać. Do bilbich wpadliśmy w dzień zaledwie na kilka minut, by sprawdzić położenie miejsca, w którym po zmroku organizowano pokaz poświęcony tym zwierzakom.
Pierwszy nocleg spędziliśmy w historycznym (1926) Hotelu Corones - nazwa pochodzi od niegdysiejszych właścicieli - rodziny Corones. Hotel, dawniej odbierany jako powiew luksusu i nowoczesności, dziś ...budzić może pewne wątpliwości, choć niewątpliwie urok swój ma... Z pewnością można się tu poczuć przez chwilę tak, jak gdyby się żyło w dawnych czasach, a że czasy aż tak się zmieniły, to już niczyja wina nie jest :-).
Wybiła szósta - spieszymy na pokaz bilbich. Zajmujemy miejsca w niewielkim pokoju z przygotowanym projektorem i mnóstwem informacji o tym zagrożonym wyginięciem gatunku.
Po chwilach wzruszenia czekały na nas ekstremalne nocne przeżycia w Cosmos Centre. Ekstremalne głównie dlatego, że pokaz gwiazd odbywał się pod gołym niebem, a noce w outbacku są niezwykle zimne. Poinstruowani przez organizatorów, nałożyliśmy na siebie praktycznie wszystko co mieliśmy i uzbrojeni dodatkowo w koce przyglądaliśmy się przez teleskopy gwiazdom, planetom, konstelacjom... Podczas pokazu padały różne fachowe określenia, my mieliśmy swoje własne: Alpha Centauri wyglądała jak dwa szlachetne diamenty, Jewel Box jak cekiny na ślubnej sukni, mgławica o niezidentyfikowanej nazwie przedstawiała drogowe światła, a Księżyc miał fakturę świeżo odlanej białej czekolady.
Przed powrotem do hotelu pojeździliśmy trochę po mieście. Nie ma tam nic ciekawego nocą, ale jakoś tak polubiliśmy ten nasz samochód...., z niezawodnym ogrzewaniem. Potem szybka kolacja w jednym z naszych "heritage rooms". Rozbierać się do snu w zasadzie nie było sensu, a i tak przez całą noc podgrzewaliśmy się elektrycznymi heaterami.
Jedynie z braku czasu nie dokonaliśmy wpisu do księgi gości wyłożonej na zabytkowej komodzie, w której to księdze znaleźliśmy same pochlebne opinie zachwyconych turystów, którzy przebywali całkiem niedawno w Hotelu Corones przez tydzień lub nawet dwa, i żałowali, że tak krótko. Myśmy nie żałowali - nazajutrz czekało nas kolejne kilkaset kilometrów i kolejne atrakcje. C.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz