Ostatni dzień, opuszczamy wyspę, jeszcze tylko musimy się nacieszyć niekończącymi się plażowymi autostradami, dzikością i pustką wokół. Obowiązkowe pamiątkowe zdjęcie z Panem Samochodzikiem i przemierzając ostatnie kilometry mijamy dramatycznie wyglądające, brunatne strumienie wyciekające z lasu na piach. Jak strugi krwi...
Do barki kolejka, ale jakoś się zabieramy na pierwszą turę. Ostatnie spojrzenie na wyspę i ... to jeszcze nie koniec wycieczki, bowiem za pół godziny lądujemy po raz kolejny na Carlo Sandblow nieopodal Rainbow Beach.
Wydma, jakich na wyspie było wiele, zachwyciła nas jeszcze bardziej niż poprzednim razem. Te kolory oceanu, i ten bialutki miał, który artystycznie przyprószył złoty piasek... Nic, tylko usiąść i malować!
No, to trochę pomalowaliśmy..., aparatem... a potem, jakby tego wszystkiego jeszcze było mało odnaleźliśmy jeszcze jedno sekretne i niebywałe miejsce polecone nam przez lokalnych ludków - strumyk Seary's Creek. Niebywałe, bo woda ma głęboki kolor herbaciany, a jeśli się chce popływać, a nie tylko popławić w miejscu jak ja, to trzeba się trochę nagimnastykować i poprzeciskać między gałęziami, pod korzeniami... prawie tak jak robią to pływające w strumyku rybki :-).