niedziela, 7 września 2008

A co się prądu naszukało...

Zapraszamy na relację z naszej drugiej już wycieczki po okolicach Boonah - małego miasteczka położonego jakieś 80km od Brisbane. Miasteczka, które posiada doskonale zaopatrzony punkt informacji turystycznej z przemiłą starszą panią, która tłumacząc nam jak dojechać w kilka miejsc w ogóle nie korzystała z leżącej obok mapy, operując jedynie zwrotami "za pocztą w prawo", "przed przedszkolem w lewo" (i niestety nic nie zapamiętaliśmy), której za to my dostarczyliśmy najświeższych wiadomości z kraju i ze świata. Takich to na przykład, że Polska jest już niepodległa... i że głową państwa jest prezedent, a władzą ustawodawczą parlament. Starsza pani była bardzo zadowolona z naszej wizyty, a i my nie mniej zadowoleni wyruszyliśmy dalej. Pierwszym celem była góra Mt French - nazwa jak najbardziej europejska, gdyż wszystkie góry w tym obszarze mają nazwy europejskie. Górę pokrywał las przypominający lasy, do których kiedyś chodziło się na maliny, a z punktu widokowego rozciągał się dość ładny widoczek.
Jeszcze ładniejszy widok roztaczał się z drugiej strony góry Mt French, jedyny nie zarośnięty drzewami. Z góry spadliśmy prosto nad jezioro Moogerah, gdzie nic w zasadzie ciekawego się nie działo prócz kilku amatorów jazdy na nartach wodnych. Okolica ta rozczarowała nas jednak głównie tym, że żaden ze stojących tam grillów nie włączał się na taki mały guziczek, który powoduje, że już po chwili można rzucać kiełbaski na gorącą płytę. Były to bowiem grille na drewno. Gdy ze skwaszonymi minami i pustymi żołądkami opuszczaliśmy jezioro, na spotkanie wybiegł nam zając. Tak, taki typowy polski szarak, który gdy nas zobaczył, udawał, że go nie widać, chowając się za jakąś wątłą rośliną samotnie rosnącą przy jednym z budynków. Udaliśmy, że go nie widzimy i pojechaliśmy dalej.Kolejnym potencjalnym miejscem na lunch (bo poszukiwanie grilla stało się chwilowo głównym celem wycieczki) był najlepszy tego dnia punkt widokowy Governor's chair znajdujący się w miejscu zwanym Spicer's Gap. Grille były, ale znów jedynie takie na drewno, w dodatku nieopodal miejsca piknikowego znaleźliśmy malutki i bardzo stary cmentarz. Tablica na obelisku wspominała pochowanych tu pierwszych osiedleńców i okoliczności ich śmierci. Mroczne historie, leśna cisza i wyglądający na opuszczony stary samochód zaparkowany przy cmentarzu zadziałały na naszą wyobraźnię i chwilowo odechciało nam się jeść.
Ostatnim miejscem naszej wycieczki był obszar Cunningham's Gap - dla odmiany prawie typowy las deszczowy. Niestety, nie udało nam się wsłuchać w odgłosy lasu, bowiem zostały one zagłuszone przez odgłosy biegnącej nieopodal drogi szybkiego ruchu, jak się okazało, będącej ulubioną trasą wielkich australijskich ciężarówek, tzw. road trains. Nie, no w takich warunkach to jeść nie będziemy! Choć prawdę powiedziawszy to nie mieliśmy wyboru, gdyż w okolicy i tak nie znaleźliśmy żadnego grilla. Po krótkim spacerze stwierdziliśmy, że pora wracać do domu, bo surowych kiełbasek nie da się zjeść na zimno, a leśne spacery pozbawiły nas nieco energii.
I wszystko byłoby się skończyło miło,
gdyby nie to złośliwe drzewo, które zza palmy się wyłoniło
i choć przewrócone, złośliwości nie szczędziło
i jak nas zobaczyło to wzięło i zagadało,
że miastowym ludziskom w głowach się poprzewracało,
żeby prądu szukać tam, gdzie ludzisków mało.
A może to był tylko serdeczny uśmiech...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz