No, to teraz się zacznie... Zacznie się opowieść o wakacyjnych przygodach, które niestety już się skończyły. Dlaczego ten powrót do rzeczywistości zawsze tak boli? Niby człowiek wie, że wolne dni przecież kiedyś się skończą, ba, wie nawet bardzo dokładnie kiedy się skończą, a mimo to, kiedy już się one skończą, udaje zdziwionego: "To już?". Niniejszym zatem oświadczam wszem i wobec, że tu i teraz, po wyrażeniu mojego głębokiego zdziwienia, co niestety sytuacji nie odwróciło, ani czasu nie cofnęło, zaczynam donosić o tym co działo się przez trzy tygodnie naszych tegorocznych wakacji wiosennych (bo bez przesady, aż tak źle nie jest, następne wakacje już latem:-)).
A zatem, na początek parę ogólników. Były to wakacje bardzo udane (w pracy po powrocie powiedzieli mi, że dawno nie widzieli mojej buzi tak rozpromienionej), bardzo rodzinne (większość czasu spędziliśmy na podróżach z naszą kochaną rodzinką), bardzo słoneczne (tułaliśmy się głównie po centralnym i północnym wybrzeżu Queensland), i w sumie dość tanie (głównym miejscem noclegu były namioty, a dominującym posiłkiem puszki fasolki w sosie pomidorowym).
A tak bardziej w szczegółach to wszystko zaczęło się od pełnej wyzwań wyprawy na wielką piaszczystą wyspę Fraser Island. Byliśmy już raz na tej wyspie, co opisaliśmy w przygodach Pana Samochodzika, ale jej urok i bliskość od Brisbane przyciągnęły nas raz jeszcze, tym razem w towarzystwie mojej siostry Ewy i jej męża Floriana, którzy ostatni raz biwakowali pod namiotem w czasach podstawówki. Samo więc spanie w namiocie było dla nich niewątpliwą atrakcją, po jaką warto było przelecieć paręnaście tysięcy kilometrów :-).
Zaczęło się jednak od tego, że na wyprawę po wyspie dostaliśmy bardzo wątpliwej jakości samochód 4WD, bez którego na wyspie ani rusz. Mówiąc krótko, staruszek był z niego, a co się czegoś nie dotknęło, to zaraz albo odlecieć chciało, albo się tak zatrzasnęło, że otworzyć się nie dało (np. moje drzwi). No i ogólnie moc staruszka już nie ta co kiedyś... Tak więc, pomimo pewnego już doświadczenia w tej materii, jazda po piachu nie szła nam za dobrze, ale i dodać trzeba, że piach się uwziął i od ostatniej wyprawy jakiś taki miętki i sypki strasznie się zrobił, przez co tory do jazdy głębsze się stały i naszego staruszka razy kilka usidliły tak, że nagle nasz dojazd do barki przewożącej samochody na wyspę pod wielkim znakiem zapytania stanął... Na szczęście ludzie dobrej woli w porę się znaleźli, sytuację opanowali i staruszka z tarapatów wyciągnęli, a my już coby go zbytnio nie obciążać, w podskokach za nim żechmy polecieli. I tak popłynęliśmy na spotkanie dzikich plaż, mistycznego lasu, piasków pustyni i cudów natury.
A zatem, na początek parę ogólników. Były to wakacje bardzo udane (w pracy po powrocie powiedzieli mi, że dawno nie widzieli mojej buzi tak rozpromienionej), bardzo rodzinne (większość czasu spędziliśmy na podróżach z naszą kochaną rodzinką), bardzo słoneczne (tułaliśmy się głównie po centralnym i północnym wybrzeżu Queensland), i w sumie dość tanie (głównym miejscem noclegu były namioty, a dominującym posiłkiem puszki fasolki w sosie pomidorowym).
A tak bardziej w szczegółach to wszystko zaczęło się od pełnej wyzwań wyprawy na wielką piaszczystą wyspę Fraser Island. Byliśmy już raz na tej wyspie, co opisaliśmy w przygodach Pana Samochodzika, ale jej urok i bliskość od Brisbane przyciągnęły nas raz jeszcze, tym razem w towarzystwie mojej siostry Ewy i jej męża Floriana, którzy ostatni raz biwakowali pod namiotem w czasach podstawówki. Samo więc spanie w namiocie było dla nich niewątpliwą atrakcją, po jaką warto było przelecieć paręnaście tysięcy kilometrów :-).
Zaczęło się jednak od tego, że na wyprawę po wyspie dostaliśmy bardzo wątpliwej jakości samochód 4WD, bez którego na wyspie ani rusz. Mówiąc krótko, staruszek był z niego, a co się czegoś nie dotknęło, to zaraz albo odlecieć chciało, albo się tak zatrzasnęło, że otworzyć się nie dało (np. moje drzwi). No i ogólnie moc staruszka już nie ta co kiedyś... Tak więc, pomimo pewnego już doświadczenia w tej materii, jazda po piachu nie szła nam za dobrze, ale i dodać trzeba, że piach się uwziął i od ostatniej wyprawy jakiś taki miętki i sypki strasznie się zrobił, przez co tory do jazdy głębsze się stały i naszego staruszka razy kilka usidliły tak, że nagle nasz dojazd do barki przewożącej samochody na wyspę pod wielkim znakiem zapytania stanął... Na szczęście ludzie dobrej woli w porę się znaleźli, sytuację opanowali i staruszka z tarapatów wyciągnęli, a my już coby go zbytnio nie obciążać, w podskokach za nim żechmy polecieli. I tak popłynęliśmy na spotkanie dzikich plaż, mistycznego lasu, piasków pustyni i cudów natury.
Opanowanie staruszka i znalezienie na niego sposobu zajęło nam trochę czasu, dlatego pierwszego dnia odwiedziliśmy tylko jedno miejsce - jedno z jezior na "B" - zalane wodą po brzegi, które późnym popołudniem przy zachmurzonym niebie nie powaliło nikogo z nóg. Zaraz potem zabraliśmy się za przygotowanie namiotów, co na otwartej przestrzeni przy coraz silniejszych podmuchach wiatru zaczęło nas napawać obawami, czy aby na pewno dobrze odczytaliśmy prognozy pogody na najbliższe dni...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz