Główną atrakcją kolejnego dnia miał być spacer przez wielką wydmę do Lake Wabby. Ostatnim razem wybraliśmy leśny szlak do tego uroczego jeziorka, teraz zaś postanowiliśmy powalczyć trochę ze słońcem i piachem. No i wiadomo, im bardziej się człowiek umęczy i spoci, tym lepiej smakuje kąpiel w jeziorze... Ale zanim dotarliśmy nad jezioro, zaliczyliśmy po drodze wszystkie pozostałe atrakcje: począwszy od piaskowych kolorowych formacji, poprzez skałę Indian Head roztaczającą przepiękne widoki, wrak Moheno, aż po Elli Creek, w którym, ile by się lat nie miało, zawsze człowieka kusi, by przez chwilę pobyć dzieckiem :-).
No i znów przyplątał się mały dinguś. Szukał czegoś na płyciznach. Szkoda, że nie mogliśmy mu pomóc...
Elli Creek tym razem przybrał wody, dzięki czemu można było wypłynąć z niego aż na plażę. Ale i tak najfajniej było wśród drzew.A to dwójka sympatycznych australijskich dzieciaków. Tak się ładnie wkomponowali w krajobraz, że nie mogłam przejść obojętnie...
Do Jeziora Wabby nie było daleko - co to dla nas jeden kilometr - ale przejście tego w pełnym słońcu i pod górę nie było czystą przyjemnością i do przodu wiodła nas tylko wizja zanurzenia się za chwilę w chłodnych wodach jeziora.
Do jeziora można było zjechać po piachu jak po ślizgawce. Opalanie, jeśli w ogóle, to pod kątem 45 stopni, leżaki zbędne.Do przypływu zdążyliśmy powrócić do naszej bazy. Po drodze znowu zawrzała nam krew w żyłach, bowiem przed nami niezbyt doświadczeni młodociani kierowcy zakopali się kilka razy pod rząd w piachu na leśnej drodze. A że ominięcie nie wchodziło w grę (do najbliższej zatoczki było za daleko), cały rząd pojazdów musiał się cofać, by ten pierwszy zdołał nabrać wystarczająco dużo rozpędu, by nie zatrzymać się na miękkim piasku. Nasz samochód nie zawiódł - dobry mechanik z tego Petera ;-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz