Nie przypuszczałam, że około godzinę drogi od Brisbane, w miejscu, które kiedyś już zwiedzaliśmy z Markiem (jak się okazało, zbyt pobieżnie), odkryjemy las, który spowoduje, że zaczniemy żałować, że nie jesteśmy małymi walabiami, ptaszkami, bądź jakimikolwiek innymi istotami zamieszkującymi ten czarujący subtropikalny palmowy kompleks. A wszystko zaczęło się tak. Mąż daleko, wiosna przyjszła, cóż było robić? Drużyna trzech rezolutnych kobietek wybrała się na wycieczkę na górę Mount Tamborine. To zadanie wymagało od nas wielu męskich decyzji, dlatego dalszą opowieść kontynuować będę, zastępując nasze kobiece imiona ich męskimi funkcyjnymi odpowiednikami. A zatem drużyna składała się z Kierowcy (Agaty) oraz dwóch Przewodników (Moniki i mnie), z których żaden nie mógł czytać mapy w trakcie jazdy, gdyż robiło mu się niedobrze.
Najbardziej komercyjna i najkrótsza zarazem ścieżka spacerowa na Mount Tamborine była zamknięta. Ale było kilka innych, dłuższych, mniej lub prawie nie zaludnionych tras, bo w Australii ludzie wolą iść na krówki i zakupy do galerii niż na kilkukilometrowy spacer, z których wybrałyśmy 3 leśne szlaki. Szlak pierwszy prowadził do wodospadu, tradycyjnie, bez wody.
Zdjęć zrobiłyśmy tyle, że można by nimi wytapetować co najmniej dwupokojowe mieszkanie z sufitem. Większość zdjęć to zdjęcia pionowe, ciekawe dlaczego?
Na początku trasy jeden z Przewodników miał problem - toalety okazały się być w remoncie. Ale dzięki temu dowiedziałyśmy się, że warto czasami spojrzeć na las z poziomu niższych partii ekosystemu. Można przy okazji zrobić naprawdę ładne zdjęcie :-).
Czy można zakochać się w pasożytach? Okazuje się, że tak. Drzewa-pasożyty to idealna pożywka dla amatorów fotografowania.
W pewnym momencie okazało się, że nasza trasa idzie dalej stromo w dół, bardzo stromo. Jeden z Przewodników stanowczo odradzał jej kontynuację w tym kierunku i szybko zidentyfikował fałszywy trop, którym podążałyśmy. Chyba za bardzo zapatrzyłyśmy się na drzewa-pasożyty...
W zależności od tego, z której strony padało słońce i ile go było, palmy prezentowały się w ciepłej bądź chłodnej tonacji.Oto zdjęcie pod tytułem: Znajdź wodospad :-).
Na trasie mijałyśmy przewrócony pień drzewa, na którym siedziała beztrosko wesoła rodzinka, tzn. dzieciaki z tatusiem. Dziewczynka niespodziewanie rzuciła do mnie: "Wyglądasz, jakbyś była fotografem!" Hmmm... To stwierdzenie, niechybnie i bezpośrednio rzucone przez rezolutnego malucha, wcale banalnym nie było i nasuwało wiele możliwych interpretacji. Najłatwiej, i tu uległam szczątkowej narcystycznej części mojego ego, było mi przyjąć "Wyglądasz, jakbyś była fotografem!" jako komplement bazujący na następujących obserwacjach: przyjmujesz profesjonalne pozy, masz duży aparat, zanim zrobisz pstryk przymierzasz się pięć razy, obchodzisz obiekt z wszelkich możliwych stron i wciskasz jakieś guziczki. No tak, ale to bystre dziecko nie mogło przecież widzieć efektów moich starań. Druga więc interpretacja mogła, idąc w drwiąco-wyśmiewający ton, mówić: "Wyglądasz, jakbyś była fotografem!", ale nim nie jesteś (w domyśle, szyderczo). I to zbiło mnie z pantałyku, dlatego nie będąc pewna intencji dziewczynki, odparłam jedynie: "Tak, tak, staram się być!!", i z mieszanymi uczuciami poszłam dalej. Cóż, inteligencja i przebiegłość myśli kilkulatków jest nie do przecenienia!
Lunch zjadłyśmy w jednym z zacisznych leśnych miejsc piknikowych z widokiem na Gold Coast. Oprócz kilku czarnych indyków ktoś jeszcze miał ochotę na nasz lunch.
Kierowca miał czerwoną koszulkę z napisem Canada, co prowokowało wiele osób do wszczęcia konwersacji z nami. Ciekawe, czy koszulka z napisem "Polska" lub np. "Hajnówka" przyniosłaby podobny skutek?
Po drugim szlaku udałyśmy się na spacer po galeriach z australijską sztuką. Pojęcie "sztuka" w Australii należy rozumieć specyficznie - wygląda ona mniej więcej tak, jak to przykładowe wejście do jednej z galerii.
No i skusiłyśmy się! Dla podładowania akumulatorów Kierowca i jego drużyna zakupili w jednej z lokalnych wytwórni australijskie krówki ("fudge") na wagę w czterech smakach i żeby je skosztować udali się do herbaciarni, gdzie zamówili jedną herbatę earl gray, oraz dwie chai tea (z indyjskimi ziółkami, pycha!), które ze względu na wyjątkowo niemrawą obsługę podano im w stanie wystudzonym, tzn. herbaty były w stanie wystudzonym.
Trzecią trasę przechodziłyśmy z zapartym tchem. W zasadzie dałoby się ją podsumować bardzo krótko: "O rany, ile tu palm!"
Palmy z prawa, z lewa, z góry, i z dołu, co chwila drogę przecinały walabie, a nagłe trzaski przypominały nam, że w każdej chwili możemy oberwać w głowę suchym spadającym liściem palmy.
Wracając do Brisbane, Kierowca i dwaj Przewodnicy planowali już kolejny weekend. Przewodnicy zobowiązali się nawet zmieniać Kierowcę w trakcie jazdy, jednak mieli swoje wymagania: jeden chciałby jeździć po trasie, na której nie trzeba wyprzedzać, a najlepiej żeby w ogóle nie było tam ruchu, drugi zaś nie chciałby trasy z kangurami na drodze. Cóż, oznacza to chyba, że musimy zaplanować trasę przez łąki i pola, chociaż i tam niebezpieczeństw czyhać może bez liku. Ale my-kobiety możemy wiele, tak więc nie martw się, Agatko, obiecujemy podjąć walkę ze swoimi słabościami. Zatem uważajcie kierowcy tras, na które wkraczamy za tydzień - po dzisiejszej wycieczce, w czasie której, cytując stare polskie przysłowie, z pewnością "odbiła nam palma", będziemy na drodze nieprzewidywalne!
No kobitki, jestem z Was dumny!
OdpowiedzUsuń