sobota, 25 sierpnia 2007

Wielkie żarcie!

W sobotę Kierowca i jego Przewodnicy porzucili swoje dotychczasowe funkcje, by zająć się iście damskimi (w tym momencie narażam się wszystkim feministkom) sprawami kulinarnymi. Szykowało się wielkie żarcie poprzedzone intensywną wymianą doświadczeń, na polu kulinarnym, rzecz jasna. Postanowiłyśmy mianowicie zapoznać z polskimi tradycjami kulinarnymi naszych chińskich przyjaciół, którzy mieszkają w tym samym budynku, do którego przeprowadziły się Agata z Moniką, co okazało się nie bez znaczenia dla owego wieczoru, w trakcie którego zaatakowane zostały wszystkie możliwe palniki kuchenne, miski, garnki, patelnie, talerze i co nie tylko. Zanim jednak poszła w obroty kuchenna infrastruktura, zaatakowane zostało kilka sklepów: 1 - obowiązkowo polski sklep, w którym dokonano zakupu najprawdziwszego w świecie sera białego, gram 750 oraz słoika najprawdziwszej kiszonej kapusty bez kminku, 2 - z braku czasu sklep Chińczyka na rogu Warren i Durham St, w którym z powodu braku świeżych białych ziemniaków zakupiono jeden gigantyczny australijski ziemniak czerwony, 3 - kilka sklepów chińskich, w których zakupiono mnóstwo nieznanych dla nas przedziwnych składników - strasznie skomplikowana jest ta kuchnia chińska.
No i, jak to w starym dobrym dowcipie, zaczęło się...
Wymiana doświadczeń następowała w konwencji: wstęp nakreślający kontekst - demonstracja - ćwiczenia uczestników - gotowanie właściwe - konsumpcja. Na pierwszy ogień poszła sztandarowa polska potrawa - pierogi ruskie. Aby za dużo gościom nie tłumaczyć, postanowiłyśmy odpuścić sobie sałatkę grecką i barszcz ukraiński :-). Zaczęło się od ugniecenia i rozwałkowania ciasta, do czego z braku drewnianego wałka doskonała okazała się aluminiowa butelka po czerwonym winie. Dodać należy, że w tym samym czasie rozpoczęto już gotowanie chińskiej zupy o tajemniczym wyglądzie i składnikach, którą to czynność kontynuowano do końca wieczoru. Po chwili każda z czterech kucharek lepiła już własny ruski pierożek.
Na konsumpcję nie trzeba było długo czekać i trwała ona również niedługo.
Polskie doświadczenia niezwykle urzekły naszych przyjaciół, a raczej ich żołądki - nie ma to jak wyrobione w studenckich kuchniach specjalistki :-). Druga część wymiany doświadczeń była bardziej skomplikowana, dlatego trzeba było, jak za studenckich czasów, robić notatki :-(. W planie były springrolki (najłatwiejsza chińska potrawa), zupa chińska i dyniowy deser chiński.
Demonstrację przeprowadziła Rachel, która sprawnie zawijała w cienkie ciasto mnóstwo zieleniny wszelkiego rodzaju i smażoną, pokrojoną na cienkie jak papier plasterki wieprzowinę zamarynowaną w specjalnym chińskim occie, z marchewką.
Każdy oczywiście zapragnął wykreować swoją własną springrolkę - ale zabawa!Kiedy już nazawijałyśmy dostatecznie dużo rolek, ster przejął Xuan, mąż Rachel, który przystąpił do smażenia efektów pracy na chińskim oleju słonecznikowym, gdyż tylko taki, zdaniem mamy Xiuana i ciotki Rachel, nadaje springrolkom odpowiedni kolor.
Efekty były złocisto-pachnąco-chrupiące i niesamowicie zdrowe (zwłaszcza ten tłuszcz :-)) jak wszystko w chińskiej kuchni.
Aby poprawić nastroje w zdziwionych żołądkach, zjedliśmy chińską zupę przygotowaną z wody, lodowego cukru, daktyli, nasion lotosu i specjalnych przeźroczystych chińskich grzybów, które wyglądem przypominały nieco pływające w morzu ameby, budząc tym samym nieco emocji przy ich konsumowaniu, choć smakowały dość zwyczajnie - jak zbyt stężała galaretka. Były to jednak bardzo zdrowe grzyby, dobre zwłaszcza na problemy z górnymi drogami oddechowymi.
Na koniec chiński deser: kulki z dyniowego puree zmieszanego z ryżową glutenową mąką, z nadzieniem z czerwonej fasoli, smażone również na głębokim oleju, a zatem również bardzo zdrowe :-). Zdjęcie ze zbiorowej produkcji kulek pojawi się jak tylko Monika mi je prześle. O, i już przesłała.
Po kulkach stwierdziliśmy, że nasz polsko-chiński wieczór przypominał bardziej grecką lub hiszpańską kolację - olbrzymie ilości jedzenia podawane partiami aż do późna w nocy. Tym samym potwierdziliśmy również jedno ze starych polskich przysłów: "Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść" ;-). W naszym gronie (cztery kucharki i jeden kucharz) do sześciu brakowało nam na szczęście jednej osoby i wyprodukowaliśmy ilość jedzenia równą mniej więcej obiadkom dla całej piątki na cały tydzień. Zupełnie przypadkowo, zweryfikowaliśmy także inne polskie przysłowie: "Śniadanie zjedz sam, obiadem podziel się z przyjacielem, kolację oddaj wrogowi". Po tym wieczorze wszyscy byliśmy przekonani, że nie należy kolacji oddawać wrogowi - lepiej podzielić się nią z przyjaciółmi - w końcu oprócz wielkiej frajdy maczania palców w mące, lepienia pierożków, springrolek i pluskania się w oleju, przygotowywanie posiłków i wymiana doświadczeń to także sposób na pokazanie innym, że są dla nas ważni.
Ps. Nie zapomnieliśmy też o mężu moim, Marku, który włócząc się po Europie trzeci tydzień z rzędu, pewnie biedaczysko o głodzie i chłodzie nie raz i czas spędza. Dwie springrolki, kilka pierożków i żółtych kulek czekają w lodówce na Twój powrót, Kochanie.

1 komentarz:

  1. Mmmm,..chiński żarcie,... w otoczeniu naturalnym.. ;)))

    OdpowiedzUsuń