W piątek po południu, jak zwyczaj nakazuje, lud roboczy udaje się na spoczynek. W wydaniu Kierowcy i jego Przewodników spoczynek okazał się ponad dwudniową wyprawą, podczas której ani śniło nam się spać do południa, czy wylegiwać się na plaży. Wprost przeciwnie, aktywność nasza znacząco wzrosła, a i zmierzyć nam się parę razy przyszło z własnym zmęczeniem, ekstremalnymi warunkami i sytuacjami wiejącymi grozą :-).
Na wycieczkę zabrał nas biały dyliżans, przez Kierowcę pieszczotliwie nazywany "wehikułem czasu", o do dziś dnia nie ustalonej marce, jako że wyposażony był w elementy różnego pochodzenia i różnych marek, a i dodać trzeba, że w wiele elementów ów eklektyczny wehikuł nie został w ogóle wyposażony (ot choćby w lusterko wsteczne). Wehikuł za to doskonale porozumiewał się z Kierowcą, dlatego w piątkowy wieczór szczęśliwie dojechałyśmy do pierwszej naszej przystani w zatoce Tin Can Bay na wybrzeżu Fraser. Jadąc na osławioną tutaj wyspę Fraser Island turystom zwykle brakuje czasu na bliższe przyjrzenie się zatoczkom, które stanowią swoistą bramę do wyspy, co z perspektywy czasu wydaje się dużym błędem. Ale do rzeczy. Nasze miejsce noclegowe za 30 dolarów wyglądało bardzo sympatycznie, nie tylko z zewnątrz. Wnętrze domku było zaprzeczeniem tego, czego doświadczyliśmy niegdyś w słynnych apartamentach "heritage rooms" w hotelu w Charleville.
Wieczór upłynął na sporządzaniu planu wycieczki i w zasadzie polegało to na eliminowaniu rzeczy, których nie zdążymy zrobić. A już nazajutrz, o siódmej rano, Kierowca i Przewodnicy zaparkowali przy pobliskiej przystani i szybko zajęli miejsca w wodzie, gdzie grupka turystów oczekiwała na karmienie delfinów.Delfinki krążyły wokół brzegu, podpływając na wyciągnięcie ręki, a że to jednak mimo wszystko dzikie zwierzęta, głaskanie i inne pieszczotliwe gesty były surowo zabronione. Oczekiwaliśmy niecałą godzinę na rozpoczęcie karmienia, które tutaj było prawdziwym rytuałem. Punkt ósma wszyscy grzecznie ustawili się w kolejkę po ryby. A żeby było śmieszniej dokładnie naprzeciwko w alternatywną kolejkę ustawiła się konkurencja delfinów - pelikany. Żal ich było, gdyż cała uwaga turystów skupiała się tego poranka wyłącznie na delfinach.
Każdy oczekujący otrzymywał białe wiaderko z rybką, mył ręce i następnie mógł przejść na plażę, wejść do wody i podać rybkę prosto do delfinkowego pyszczka.
Po karmieniu delfinów udałyśmy się na długi spacer po Rainbow Beach - plażę uznawaną przez wielu za najpiękniejszą, osłoniętą kolorowymi piaskowymi klifami. Plaża była niesamowicie czysta, z rzadka spotykało się na drodze jakiś kamień lub muszlę, piasek zaś tak drobny, że w dotyku przypominał mąkę, poprzecinany był śladami 4WD i co chwila zmieniał swoje odcienie. Słońce przygrzewało prawie jak w środku lata, a ocean wydawał się dużo większy niż zwykle.
Gdzieniegdzie piaskowce przybierały różne dziwne formy, podsuwając nam nowe pomysły na ujęcia plażowych widoczków.
Szłyśmy tak beztrosko dopóki klify nie osiągnęły barwy szarej i swym kształtem nie zaczęły przypominać egipskich piramid. Takie piramidy to super atrakcja dla dzieci - można zjeżdżać z nich do woli, bez żadnych fachowych sprzętów, a w razie czego zawsze można liczyć na miękkie i przyjemne lądowanie.
Zaraz za Rainbow Beach rozciąga się ogromny kompleks leśny Great Sandy National Park. Tu Kierowca i jego drużyna postanowili zjeść lunch i zaliczyć jeden z pieszych szlaków dla ciekawskich. Droga obfitowała w drzewa-pasożyty, urokowi których znów trudno było nie ulec.
Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Nasza ciekawość zawiodła nas do miejsca mistycznego i przedziwnego - leśnego jeziora Poona Lake. Przedziwnego, gdyż na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby jego brzegi pokrywał śnieg. Było tam tak jasno od bieli piasku, że przez pierwsze kilka minut trzeba było mrużyć oczy jak przed słońcem, które na ten czas schowało się za chmurami. Strach pomyśleć co by było, gdyby świeciło pełną parą. Kierowca i Przewodnicy, którzy spacerując wcześniej w leśnym półmroku, zobaczyli nagle to cudo, oniemieli z wrażenia.
Odpoczynek nad jeziorkiem, w ciszy, wśród śpiewu ptaków, w niczym nie przypominał piekła. Za to blisko mu było do raju i gdyby nie nasze dalsze plany, pewnie pozostałybyśmy tu z jakąś dobrą książką na co najmniej kilka ładnych godzin.Ale cóż, pora ruszać dalej - przed nami długa droga, jakieś 700 albo 800 km, tzn. co do jej długości co chwila docierały do Kierowcy sprzeczne informacje i wciąż coś nam się nie sumowało. W zasadzie w pewnym momencie okazało się, że nie mamy nawet map na całą trasę, nie wspominając już o takim luksusie jak urządzenie nawigacyjne GPS. A dodać należy, że za sobą miałyśmy tę łatwiejszą część trasy. Wielkimi krokami zbliżał się wieczór, nie miałyśmy latarek ani zasięgu w komórkach, miałyśmy za to pełen bak paliwa, trochę mrówek, które przyjechały z nami w samochodzie aż z Brisbane, a w zespole miałyśmy dwóch niezawodnych Przewodników, na których Kierowca zawsze mógł liczyć. Choć często nie chciał. Ale co tu się dziwić...
Jeden z Przewodników wpadł na rewelacyjny pomysł umilenia dalszej wycieczki sobie i współtowarzyszom skrzynką mandarynek prosto z drzewa zakupioną za 6 dolarów na stacji benzynowej zagłębia mandarynkowego, które przemierzaliśmy. I tak o zmroku i po zmroku przemierzaliśmy wąskie kręte, wątpliwej jakości drogi, podskakując na wertepach, z niepokojem wypatrując innych samochodów. Za wiele to ich nie było. Jako że pierwotnie planowana trasa okazała się znacznie dłuższa i trudniejsza do przemierzenia, zaczęłyśmy się martwić, czy docierając do Takkaraka Bush Resort - miejsca kolejnego noclegu około północy, ktoś będzie czekał na nas w recepcji. Cóż, planowałyśmy już nocleg w samochodzie.
Swoją drogą, nasz dyliżans, zwykle pomykający po drogach Brisbane, w końcu dostał wiatru w żagle i poczuł, co to znaczy być samochodem. Ciekawe, co myślały mrówki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz