Nina z Julienem wynajęli dom. Dom, jak przystało na mieszkańców Brisbane, to typowy dla naszego stanu drewniany queenslander. Dom trzeba było przywitać, więc na nietypową parapetówę w porze śniadaniowo-obiadowej zjechały się całe tłumy wygłodniałych znajomych.
Już w przydomowych krzakach wszyscy zostali powitani przez domowego kota Sza-szę. Sza-sza (pisownia imienia wciąż jest mi nieznana) to kot nie byle jaki, bo przyjechał tu aż z Francji, jakieś dwa lata temu. Imię ma zaś dla odmiany całkiem zwyczajne, po francusku tłumaczy się je po prostu "Kot-kot". Tenże Kot-kot miał niegdyś wątpliwą przyjemność gościć w naszym mieszkanku przez dwa kwietniowe tygodnie. Wątpliwą, gdyż jego pobyt przypominał raczej luksusowe więzienie, gdzie miął doskonałą opiekę, jedzonko i nawet rozrywki (zwłaszcza zabawa ze spryskiwaczem do kwiatów :-)), ale gdzie jego wolność kończyła się wraz z kratą w drzwiach balkonowych. Chyba dlatego, ulubionym miejscem Sza-szy była wtedy poszewka od kołdry w naszej sypialni.Teraz Sza-sza ma do dyspozycji całe przydomowe podwórko w spokojnej ślepej uliczce (tutaj z francuska nazywanej cul-de-sac), schody i werandę prowadzące do domu i dużą werandę z tyłu domu otoczoną buszem, gdzie częściowo odbywała się impreza.
Podczas gdy goście pożerali ogromne ilości francuskich croissantów, naleśników prosto z patelni gospodarza domu, oraz innych śniadaniowych smakołyków, Sza-sza pełnił rolę stróża.
Po jakimś czasie goście się nieco przerzedzili i impreza przeniosła się na uroczą werandę. Marek nie byłby sobą, gdyby nie połamał chociaż jednego krzesła. Za dużo naleśników!
Sza-sza wciąż nie schodził z wejściowych schodów, wpatrując się w dal. Czyżby czekał na swoich gości?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz