sobota, 10 listopada 2007

Sza-sza zaprasza

Nina z Julienem wynajęli dom. Dom, jak przystało na mieszkańców Brisbane, to typowy dla naszego stanu drewniany queenslander. Dom trzeba było przywitać, więc na nietypową parapetówę w porze śniadaniowo-obiadowej zjechały się całe tłumy wygłodniałych znajomych.
Już w przydomowych krzakach wszyscy zostali powitani przez domowego kota Sza-szę. Sza-sza (pisownia imienia wciąż jest mi nieznana) to kot nie byle jaki, bo przyjechał tu aż z Francji, jakieś dwa lata temu. Imię ma zaś dla odmiany całkiem zwyczajne, po francusku tłumaczy się je po prostu "Kot-kot". Tenże Kot-kot miał niegdyś wątpliwą przyjemność gościć w naszym mieszkanku przez dwa kwietniowe tygodnie. Wątpliwą, gdyż jego pobyt przypominał raczej luksusowe więzienie, gdzie miął doskonałą opiekę, jedzonko i nawet rozrywki (zwłaszcza zabawa ze spryskiwaczem do kwiatów :-)), ale gdzie jego wolność kończyła się wraz z kratą w drzwiach balkonowych. Chyba dlatego, ulubionym miejscem Sza-szy była wtedy poszewka od kołdry w naszej sypialni.Teraz Sza-sza ma do dyspozycji całe przydomowe podwórko w spokojnej ślepej uliczce (tutaj z francuska nazywanej cul-de-sac), schody i werandę prowadzące do domu i dużą werandę z tyłu domu otoczoną buszem, gdzie częściowo odbywała się impreza.
Podczas gdy goście pożerali ogromne ilości francuskich croissantów, naleśników prosto z patelni gospodarza domu, oraz innych śniadaniowych smakołyków, Sza-sza pełnił rolę stróża.
Praca stróża nie jest zbyt ciekawa, ale za to przynajmniej można odpocząć.
A to portret Sza-szy z właścicielem, odzwierciedlający doskonale specyfikę relacji człowiek-kot.
Po jakimś czasie goście się nieco przerzedzili i impreza przeniosła się na uroczą werandę. Marek nie byłby sobą, gdyby nie połamał chociaż jednego krzesła. Za dużo naleśników!
Sza-sza wciąż nie schodził z wejściowych schodów, wpatrując się w dal. Czyżby czekał na swoich gości?
Chyba już nie przyjdą...
Marek, pobaw się ze mną...mrauuu!
My sobie gadu-gadu na werandzie...
A Sza-sza hop, na swoje ulubione miejsce.
Jak goście nie przyszli, to się poprzytulam do samochodów....mrauuu!
Tak moglibyśmy siedzieć i biesiadować w nieskończoność. Ale gospodarzom też trzeba dać odpocząć, czas więc wracać do domu.
Lubimy imprezy u Sza-szy. Głównie dlatego, że za jego sprawą nasze ludzkie życie przybiera na kilka godzin taki pełen beztroski i lenistwa koci wymiar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz