Sobotni poranek. Zwykle zaczyna się nieco leniwie, od porannej kawy i leniuchowania, by potem nabrać tempa przy zakupach i domowych porządkach. Tym razem sprzeciwiliśmy się tej tradycji i postanowiliśmy spędzić ten dzień w plenerze. Po ostatniej nocy zdecydowanie potrzebowaliśmy wygrzać się na słońcu. I długo nie musieliśmy go szukać - piękna pogoda i bezchmurne niebo zawiodły nas na wybrzeże Gold Coast do miejscowości Surfers Paradise. To naprawdę fenomen, że nieznana niegdyś wioska, za sprawą zmiany jej nazwy na zachęcający do przyjazdu "Raj Surferów", stała się centrum sportów wodnych, rozrywki i życia nocnego w tym regionie. To się nazywa chwyt marketingowy. Co więcej, w ostatnim czasie wzniesiono tam budynek Q, który jest jednym z 20 najwyższych budynków na świecie i jednocześnie najwyższym budynkiem mieszkalnym. Budynek jak budynek, ale to co zobaczyliśmy z jego tarasu widokowego było naprawdę imponujące. Przy okazji poznaliśmy bliżej samo miasto. Wcześniej przyjeżdżaliśmy tu w zasadzie tylko dla plaż i oceanu, teraz zauroczyliśmy się także miastem, poprzecinanym mnóstwem kanalików, i jego wypoczynkowo-turystyczną atmosferą.
Charakterystyczne dla Surfers Paradise połączenie wieżowców i plaż.Dopiero z góry dojrzeć można jak mali są ludzie wobec potęgi oceanu.
W centrum miasta, zwłaszcza wokół głównego pasażu spotkać można kolejne charakterystyczne zestawienie: wieżowce i palmy różnych gatunków i rozmiarów.
W sklepach z pamiątkami oczywiście deski surfingowe, ale jakoś nie mogliśmy się zdecydować, który kolor wybrać.
Tę przepiękną mewę, która przysiadła na pomniku przed wejściem na główną plażę, na tle krystalicznie czystego nieba, ogłaszam kolejnym symbolem Surfers Paradise. No bo jak też Raj ma funkcjonować bez ptaków?Pierwszy raz od przyjazdu do Australii spotkaliśmy na plaży mnóstwo ludzi. Oczywiście dalekie to było od tłumów nad Bałtykiem, ale i tak poczuliśmy się przez chwilę bardziej jak w Polsce. Poniżej stoimy w bramach Raju (bystrzejsze oko dojrzy nawet napis).
Ulubiony mój widok na główną plażę.Pierwszy raz sfotografowaliśmy to miejsce latem, w styczniu - czy bardzo się różniło?Krótka wycieczka po Raju pozwoliła nam na chwilę zapomnieć o chłodku typowym dla australijskiej zimy. I choć trochę niezręcznym wydaje się narzekać w naszej sytuacji, muszę przyznać, że z niecierpliwością czekamy, aż znowu przyjdzie lato.