sobota, 30 czerwca 2007

U bram Raju

Sobotni poranek. Zwykle zaczyna się nieco leniwie, od porannej kawy i leniuchowania, by potem nabrać tempa przy zakupach i domowych porządkach. Tym razem sprzeciwiliśmy się tej tradycji i postanowiliśmy spędzić ten dzień w plenerze. Po ostatniej nocy zdecydowanie potrzebowaliśmy wygrzać się na słońcu. I długo nie musieliśmy go szukać - piękna pogoda i bezchmurne niebo zawiodły nas na wybrzeże Gold Coast do miejscowości Surfers Paradise. To naprawdę fenomen, że nieznana niegdyś wioska, za sprawą zmiany jej nazwy na zachęcający do przyjazdu "Raj Surferów", stała się centrum sportów wodnych, rozrywki i życia nocnego w tym regionie. To się nazywa chwyt marketingowy. Co więcej, w ostatnim czasie wzniesiono tam budynek Q, który jest jednym z 20 najwyższych budynków na świecie i jednocześnie najwyższym budynkiem mieszkalnym. Budynek jak budynek, ale to co zobaczyliśmy z jego tarasu widokowego było naprawdę imponujące. Przy okazji poznaliśmy bliżej samo miasto. Wcześniej przyjeżdżaliśmy tu w zasadzie tylko dla plaż i oceanu, teraz zauroczyliśmy się także miastem, poprzecinanym mnóstwem kanalików, i jego wypoczynkowo-turystyczną atmosferą.
Charakterystyczne dla Surfers Paradise połączenie wieżowców i plaż.Dopiero z góry dojrzeć można jak mali są ludzie wobec potęgi oceanu.
W centrum miasta, zwłaszcza wokół głównego pasażu spotkać można kolejne charakterystyczne zestawienie: wieżowce i palmy różnych gatunków i rozmiarów.
Na lunch obowiązkowo udaliśmy się do jednej z bardziej zatłoczonych knajpek na "fish and chips".
W sklepach z pamiątkami oczywiście deski surfingowe, ale jakoś nie mogliśmy się zdecydować, który kolor wybrać.
Tę przepiękną mewę, która przysiadła na pomniku przed wejściem na główną plażę, na tle krystalicznie czystego nieba, ogłaszam kolejnym symbolem Surfers Paradise. No bo jak też Raj ma funkcjonować bez ptaków?Pierwszy raz od przyjazdu do Australii spotkaliśmy na plaży mnóstwo ludzi. Oczywiście dalekie to było od tłumów nad Bałtykiem, ale i tak poczuliśmy się przez chwilę bardziej jak w Polsce. Poniżej stoimy w bramach Raju (bystrzejsze oko dojrzy nawet napis).
Ulubiony mój widok na główną plażę.
Pierwszy raz sfotografowaliśmy to miejsce latem, w styczniu - czy bardzo się różniło?Krótka wycieczka po Raju pozwoliła nam na chwilę zapomnieć o chłodku typowym dla australijskiej zimy. I choć trochę niezręcznym wydaje się narzekać w naszej sytuacji, muszę przyznać, że z niecierpliwością czekamy, aż znowu przyjdzie lato.

piątek, 29 czerwca 2007

Taka crazy night!

Słuchajcie, poszliśmy na imprezę!Jako że zwykle większość wolnego czasu spędzamy zwiedzając co tylko możliwe, nie zawsze idzie to w parze z nocnymi wypadami, które, wiadomo, wiązać się mogą z różnymi dotkliwymi konsekwencjami w postaci..., ot choćby niewyspania na drugi dzień :-). A my przecież musimy być zwarci i gotowi do podróży. Tym razem postanowiliśmy jednak zrobić wyjątek i wybraliśmy się z grupką przesympatycznych znajomych na wędrówkę po pubach. Jako że miało nas się zebrać około 10 osób, zarezerwowaliśmy przez Internet stolik w pubie na South Bank. Z połową docelowego składu dotarliśmy do pubu, gdzie wskazano nam stolik z kanapami, który od razu nam się spodobał, bo było strasznie zimno, a pub w ogóle nie miał miejsc w środku. Na szczęście kanapy były głębokie, więc mogliśmy się ogrzać. Co prawda nad głowami wisiał nam głośnik, z którego huczała muzyka konkurencyjna do tej, która rozbrzmiewała na zewnątrz, więc mało się rozumieliśmy podczas rozmów, ale kto by się tym przejmował. Po jakimś czasie zauważyliśmy, że na stole leżała karteczka z rezerwacją, niestety na nazwisko "Shannon". Trochę nas to zaniepokoiło, ale postanowiliśmy się nie ruszać dopóki reszta naszej grupy nie dotrze, no i dopóki nie przyjdzie Shannon i nas nie wyrzuci (od razu jej nie polubiliśmy). Staliśmy tak i martwiliśmy się, gdzie jest reszta naszej grupy, po czym zorientowaliśmy się, że nie mamy telefonu, pod który oni teraz zapewne wydzwaniają, szukając miejsca. Nasze rozterki przerwała nam Shannon, która natychmiast doniosła obsłudze, że ktoś zajął jej stolik. Po chwili okazało się, że nasza rezerwacja nie została nawet jeszcze odebrana, gdyż emaile czytają tylko rano. Ale kto by się tym przejął! Stwierdziliśmy, że czas zmienić miejsce i poszliśmy do innego pubu, bardzo oryginalnego, gdyż mieszczącego się w byłym hotelu, na 3 piętrach, przy czym wolne było to ostatnie, najwyższe, z pięknym widokiem na wieżowce Brisbane i rozkrzyczanym tłumem wesołych przebierańców. Po drodze dołączyły do nas zguby, w niepełnym składzie. Niestety, w drugim pubie było jeszcze zimniej i wietrzniej. Przemieszczaliśmy się więc z kąta w kąt, szukając najmniej wietrznego miejsca, aż w końcu poszliśmy poszukać jakiejś przytulnej kawiarenki, bo jakoś nagle wszystkich naszła ochota na gorącą czekoladę. Kiedy wróciliśmy na South Bank, okazało się, że lokale już zamykają. Dziwny zwyczaj, w Polsce nie do pomyślenia, ale cóż... zdesperowani pojechaliśmy dać ostatnią szansę losowi na West End, gdzie na 100% miały czekać na nas otwarte kawiarenki z czekoladą. Czekały! Zmarznięci złożyliśmy zamówienie, przy czym usłyszeliśmy, że za 20 min. lokal będzie zamknięty, ale jeszcze zdążymy wypić. Jak pech to pech. Rozsiedliśmy się więc w najbardziej przytulnym kącie, gdzie na ścianach wisiały perskie dywany, i gdzie byłoby naprawdę bardzo ciepło, gdyby nie fakt, że te dywany wisiały... w miejscu okien. Zauważyliśmy to dopiero przy silniejszych podmuchach wiatru, ale kto by się tym przejmował! Mieliśmy zatem swoją gorącą czekoladę, która notabene smakowała raczej jak kakao, mieliśmy doborowe towarzystwo, ale i tak najcieplej (dosłownie!) z tej niezwykłej, szalonej nocy będziemy wspominać chwile spędzone w samochodzie. To jedyne miejsce, gdzie było nam ciepło.

niedziela, 24 czerwca 2007

I pośli my na ślak...

Grypa pokonana! Trzeba przywitać się z naturą! A najlepiej skryć się w zaciszu lasu, pooddychać trochę leśnym zapachem eukaliptusów (zwłaszcza jak ma się jeszcze zatkany katarem nos...), posłuchać śpiewających ptaków (tudzież płaczących dzieci spacerowiczów...) i pospacerować jakąś mało wymagającą ścieżką dla turystów (byle by nie zboczyć omyłkowo w trasę dla ambitnych...). To się nazywa powrót do zdrowia. Oto, czym nas zaskoczyła góra Mount Coot-tha, położona na zachód od centrum Brisbane, pełna wydeptanych ścieżek, pachnących eukaliptusów, i pięknych widoków (jak to z góry!).
Okazało się, że przynajmniej niektóre drzewa w Australii mają pod korą kolor równie czerwony jak tutejsza ziemia.
Gdzieś pośród typowej dla buszu szarej zieleni można było spotkać małe, urocze palemki (nazwa własna nadana przez pozującą do zdjęcia).
Na trasie, którą wybraliśmy zalecano bacznie poszukiwać aborygeńskich malunków. Niestety, wykonanych przez artystów malarzy.
A to już na pewno palmy, w całej swojej zimowej krasie. Niektóre były nawet wyższe od Marka (nie wierzył, więc poszedł się z nimi zmierzyć :-)).
Wielkie Brisbane z lotu ptaka wcale nie wygląda na wielkie. Jest za to bardzo zielone. Nie myślcie tylko, że weszliśmy pieszo na górę, by podziwiać ten widok. Choć w sumie był taki moment, w którym mieliśmy wrażenie, że jesteśmy całkiem blisko :-).

sobota, 23 czerwca 2007

Anetka chora

Kto by pomyślał, że w słonecznej Australii, gdzie nawet zimą temperatury sięgają 25 stopni, przyjdzie mi przeprosić się z czapką uszatką (notabene należąca do Marka), szaliczkiem w szkocką kratę (dziękuję Tacie Wojtkowi za ten upominek), skarpetami (o, dzięki wam, górale, ze wasze rękodzieła), i ciepłymi swetrami, które leżeć tu miały w spokoju i czekać aż do podróży do Europy. Nic z tego, a jakby wszystkiego tego było mało, wyposażono mnie jeszcze w termofor (ten się ubrał, na wszelki wypadek), który polubiłam, i z którym, podobnie jak i z resztą ekwipunku, nie rozstawałam się przez 24h na dobę przez kilka ładnych dni. Nie jest łatwo, ani przyjemnie chorować w tak słonecznym kraju, zwłaszcza zimą, kiedy nie ma nawet jak się przytulić do ciepłego kaloryfera!

niedziela, 17 czerwca 2007

Sunshine Coast

Cud się zdarzył sobotniego wieczoru - pierwsi goście z dalekiej Polski wylądowali na australijskiej ziemi. A w zasadzie wylądowały, gdyż chodzi o Agatę i Monikę, które rezygnując z polskich upałów, postanowiły zażyć nieco australijskiej zimy. Wraz z nimi przybyło wyśmienitej herbaty, prawdziwych polskich krówek, wiele opowieści z podróży o nieubłaganych celnikach, zestresowanym stewardzie, awariach w samolocie, oraz wiele wspomnień z naszego pięknego kraju. Aby ułatwić dziewczynom walkę ze skutkami dalekiej podróży, wybraliśmy się wszyscy na Sunshine Coast. Wycieczkę rozpoczęliśmy tak bardziej po polsku - od degustacji win w jednej z lokalnych winiarni (na niewielkim obszarze jest ich tutaj całe mnóstwo). Rozsmakowaliśmy się nie tylko w winie, ale i w pogawędce z prowadzącym degustację Grekiem.
Po takim początku dnia świat wydawał się jeszcze bardziej kolorowy. Co najmniej tak kolorowy, jak pięknie roztaczające się wzgórza i doliny Sunshine Coast Hinterland z wyłaniającymi się w dali szczytami Glasshouse Mountains. Z miejsca, skąd roztaczał się ten piękny widok, zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę przez tutejszy las deszczowy - prześcigające się we wzroście palmy, zwisające liany, podmokłe korzenie drzew sprawiły, że czuliśmy się prawie jak w afrykańskiej dżungli.
Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem odwiedziliśmy też kolejny obowiązkowy australijski zabytek z cyklu "wielkich" - Wielki Ananas.
Przy okazji pozbawiamy resztek złudzeń wszystkich, którzy byli przekonani, że ananasy rosną na drzewach. Poniżej plantacja ananasów, które w początkowej fazie wzrostu tkwią w ziemi, potem zaś nieco nad ziemią.
Na lunch udaliśmy się do miasteczka Eumundi, w którym odbywał się słynny w okolicy, doroczny Food Festival - niestety, ponieważ dotarliśmy dość późno, do wyboru pozostały nam jedynie: placki na słodko, hot-dogi bez kapusty i z chlebem tostowym zamiast bułki i niezawodna chińszczyzna - wprawdzie zabrakło orzeszków, ale i tak była smaczna.
Z okazji festiwalu do miasteczka zjechały się różne stare auta, które można było nabyć za całkiem przyzwoite ceny.
Ci zaś, którym fascynacja pojazdami czterokołowymi jest obca, mogli skorzystać z bardziej naturalnych środków lokomocji...Było winko, był mistyczny deszczowy las, było i miasteczko o lokalnym klimacie - do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze spotkania z oceanem. W Noosa Heads udaliśmy się zatem na przechadzkę leśnym szlakiem wzdłuż linii brzegowej.
Choć zimą woda już nie tak turkusowa, jak w środku lata, i tak był piękny.

wtorek, 12 czerwca 2007

Sydney

Zajrzałem na dwa dni do Sydney. Miałem kilka spraw zawodowych, ale udało się wygospodarować kilka godzin na zwiedzanie. Uświadomiłem sobie, że ostatni raz byłem tam (nie licząc wizyt na lotnisku) w 2001 r. Wtedy nie robiłem zbyt wielu zdjęć, bo miałem jedynie aparat na kliszę i niezbyt wiele filmu. Postanowiłem zatem nieco nadrobić zaległości. Niestety miałem czas jedynie po zmroku, ale udało się zrobić przynajmniej kilka niezłych fotek.
Sydney niewiele się zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Opera trochę się postarzała - już prawie 40 lat stoi nad zatoką, przybyło nieco sztuki na ulicach, a fast-foody wciąż tak samo dobre!
Dla porównania zdjęcie z mojej poprzedniej wizyty. Nie zapisałem daty, ale był to albo 28/02/2001 (przeddzień jesieni), albo 1/03/2001.

poniedziałek, 11 czerwca 2007

NNP, WWSF

Zanim rozszyfruję te tajemnicze skróty, muszę pochwalić Marka za jego upór w motywowaniu mnie do wstania w poniedziałek o nieludzkiej porze tylko po to, by towarzyszyć wschodzącemu Słońcu. Nigdy nie będzie łatwiej - to prawda, gdy się ma całą potrzebną scenerię za oknem, to naprawdę wystarczy tylko otworzyć oczy i czekać. Do pełni szczęścia potrzeba oczywiście Słońca, a to lubi płatać figle. Nie chciało za bardzo roztoczyć swoich wdzięków - zwołało chmury, które skrzętnie maskowały jego odblaski.Marek się nie dał - zdeterminowany poszedł nawet na plażę i zdjęcia zrobił bardzo ładne. Wprawdzie nie jest to światło Słońca, ale kolory wyszły przynajmniej australijskie.
Tajemnicze skróty pochodzą od nazw dwóch wielkich kompleksów leśnych położonych na północy NSW: Nightcap National Park i Whian Whian State Forest. To przepiękne tereny, jakich w Australii jest wiele. W tych dwóch kompleksach spotkaliśmy mnóstwo ptaków - większość z nich dawała właśnie koncerty.
Imponujący skalisty wodospad, z którego ledwie co kapało - chyba lepiej zwiedzać wodospady, kiedy pada deszcz...Przemieszczając się pomiędzy leśnymi atrakcjami mijaliśmy samotnie, bądź w małych grupkach stojące domki, niekiedy z całymi gospodarstwami. Tutejsi mieszkańcy to bardzo kreatywni ludzie, o czym świadczyć mogą ich pomysły na skrzynki na listy. Karmnik, konewka, kanister. Oto jedna z nich.
A to jeden z wielu przydrożnych sklepów, w których niewidzialny sprzedawca sprzedaje lokalne produkty: mandarynki, limonki, lub orzechy macademia. Bierze się, co potrzeba i wrzuca pieniążki do skrzynki. W skrajnym przypadku stawiają tylko pudełko na pieniądze i wieszają na słupie tabliczkę z napisem : Banana, 3$ per kg, self service, ze strzałką w kierunku bananowego sadu.
Typowy widoczek, gdy podróżuje się krętymi drogami po lesistej New South Wales.
A to tama, przy której zrobiono wielki kompleks piknikowy z miejscami do spacerów, odpoczynku, grillowania. Chyba mało kto tu zagląda. I dobrze.
Ostatni punkt naszej wyprawy - bardzo spontaniczny i .... odkrywczy. Nimbin - miasteczko hippisowskie, gdzie mnie, niewinnej istocie, w chwilę po opuszczeniu samochodu chciano sprzedać narkotyki... Cała ta mieścina jest pomalowana w różne tematycznie właściwe wzory, w sklepach sprzedają hippisowskie ciuchy, na ulicach pełno długowłosych bądź dredowatych hippisów w różnym wieku, a marihuana w tym mieście to chyba prawie jak chleb. I choć nie znaleźliśmy tu nic dla siebie, bardzo nam się miasteczko podobało - jedyne w swoim rodzaju, i, wygląda na to, że rozsławione tylko w pewnych kręgach.