Słuchajcie, poszliśmy na imprezę!Jako że zwykle większość wolnego czasu spędzamy zwiedzając co tylko możliwe, nie zawsze idzie to w parze z nocnymi wypadami, które, wiadomo, wiązać się mogą z różnymi dotkliwymi konsekwencjami w postaci..., ot choćby niewyspania na drugi dzień :-). A my przecież musimy być zwarci i gotowi do podróży. Tym razem postanowiliśmy jednak zrobić wyjątek i wybraliśmy się z grupką przesympatycznych znajomych na wędrówkę po pubach. Jako że miało nas się zebrać około 10 osób, zarezerwowaliśmy przez Internet stolik w pubie na South Bank. Z połową docelowego składu dotarliśmy do pubu, gdzie wskazano nam stolik z kanapami, który od razu nam się spodobał, bo było strasznie zimno, a pub w ogóle nie miał miejsc w środku. Na szczęście kanapy były głębokie, więc mogliśmy się ogrzać. Co prawda nad głowami wisiał nam głośnik, z którego huczała muzyka konkurencyjna do tej, która rozbrzmiewała na zewnątrz, więc mało się rozumieliśmy podczas rozmów, ale kto by się tym przejmował. Po jakimś czasie zauważyliśmy, że na stole leżała karteczka z rezerwacją, niestety na nazwisko "Shannon". Trochę nas to zaniepokoiło, ale postanowiliśmy się nie ruszać dopóki reszta naszej grupy nie dotrze, no i dopóki nie przyjdzie Shannon i nas nie wyrzuci (od razu jej nie polubiliśmy). Staliśmy tak i martwiliśmy się, gdzie jest reszta naszej grupy, po czym zorientowaliśmy się, że nie mamy telefonu, pod który oni teraz zapewne wydzwaniają, szukając miejsca. Nasze rozterki przerwała nam Shannon, która natychmiast doniosła obsłudze, że ktoś zajął jej stolik. Po chwili okazało się, że nasza rezerwacja nie została nawet jeszcze odebrana, gdyż emaile czytają tylko rano. Ale kto by się tym przejął! Stwierdziliśmy, że czas zmienić miejsce i poszliśmy do innego pubu, bardzo oryginalnego, gdyż mieszczącego się w byłym hotelu, na 3 piętrach, przy czym wolne było to ostatnie, najwyższe, z pięknym widokiem na wieżowce Brisbane i rozkrzyczanym tłumem wesołych przebierańców. Po drodze dołączyły do nas zguby, w niepełnym składzie. Niestety, w drugim pubie było jeszcze zimniej i wietrzniej. Przemieszczaliśmy się więc z kąta w kąt, szukając najmniej wietrznego miejsca, aż w końcu poszliśmy poszukać jakiejś przytulnej kawiarenki, bo jakoś nagle wszystkich naszła ochota na gorącą czekoladę. Kiedy wróciliśmy na South Bank, okazało się, że lokale już zamykają. Dziwny zwyczaj, w Polsce nie do pomyślenia, ale cóż... zdesperowani pojechaliśmy dać ostatnią szansę losowi na West End, gdzie na 100% miały czekać na nas otwarte kawiarenki z czekoladą. Czekały! Zmarznięci złożyliśmy zamówienie, przy czym usłyszeliśmy, że za 20 min. lokal będzie zamknięty, ale jeszcze zdążymy wypić. Jak pech to pech. Rozsiedliśmy się więc w najbardziej przytulnym kącie, gdzie na ścianach wisiały perskie dywany, i gdzie byłoby naprawdę bardzo ciepło, gdyby nie fakt, że te dywany wisiały... w miejscu okien. Zauważyliśmy to dopiero przy silniejszych podmuchach wiatru, ale kto by się tym przejmował! Mieliśmy zatem swoją gorącą czekoladę, która notabene smakowała raczej jak kakao, mieliśmy doborowe towarzystwo, ale i tak najcieplej (dosłownie!) z tej niezwykłej, szalonej nocy będziemy wspominać chwile spędzone w samochodzie. To jedyne miejsce, gdzie było nam ciepło.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz