niedziela, 17 czerwca 2007

Sunshine Coast

Cud się zdarzył sobotniego wieczoru - pierwsi goście z dalekiej Polski wylądowali na australijskiej ziemi. A w zasadzie wylądowały, gdyż chodzi o Agatę i Monikę, które rezygnując z polskich upałów, postanowiły zażyć nieco australijskiej zimy. Wraz z nimi przybyło wyśmienitej herbaty, prawdziwych polskich krówek, wiele opowieści z podróży o nieubłaganych celnikach, zestresowanym stewardzie, awariach w samolocie, oraz wiele wspomnień z naszego pięknego kraju. Aby ułatwić dziewczynom walkę ze skutkami dalekiej podróży, wybraliśmy się wszyscy na Sunshine Coast. Wycieczkę rozpoczęliśmy tak bardziej po polsku - od degustacji win w jednej z lokalnych winiarni (na niewielkim obszarze jest ich tutaj całe mnóstwo). Rozsmakowaliśmy się nie tylko w winie, ale i w pogawędce z prowadzącym degustację Grekiem.
Po takim początku dnia świat wydawał się jeszcze bardziej kolorowy. Co najmniej tak kolorowy, jak pięknie roztaczające się wzgórza i doliny Sunshine Coast Hinterland z wyłaniającymi się w dali szczytami Glasshouse Mountains. Z miejsca, skąd roztaczał się ten piękny widok, zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę przez tutejszy las deszczowy - prześcigające się we wzroście palmy, zwisające liany, podmokłe korzenie drzew sprawiły, że czuliśmy się prawie jak w afrykańskiej dżungli.
Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem odwiedziliśmy też kolejny obowiązkowy australijski zabytek z cyklu "wielkich" - Wielki Ananas.
Przy okazji pozbawiamy resztek złudzeń wszystkich, którzy byli przekonani, że ananasy rosną na drzewach. Poniżej plantacja ananasów, które w początkowej fazie wzrostu tkwią w ziemi, potem zaś nieco nad ziemią.
Na lunch udaliśmy się do miasteczka Eumundi, w którym odbywał się słynny w okolicy, doroczny Food Festival - niestety, ponieważ dotarliśmy dość późno, do wyboru pozostały nam jedynie: placki na słodko, hot-dogi bez kapusty i z chlebem tostowym zamiast bułki i niezawodna chińszczyzna - wprawdzie zabrakło orzeszków, ale i tak była smaczna.
Z okazji festiwalu do miasteczka zjechały się różne stare auta, które można było nabyć za całkiem przyzwoite ceny.
Ci zaś, którym fascynacja pojazdami czterokołowymi jest obca, mogli skorzystać z bardziej naturalnych środków lokomocji...Było winko, był mistyczny deszczowy las, było i miasteczko o lokalnym klimacie - do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze spotkania z oceanem. W Noosa Heads udaliśmy się zatem na przechadzkę leśnym szlakiem wzdłuż linii brzegowej.
Choć zimą woda już nie tak turkusowa, jak w środku lata, i tak był piękny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz