Kto by pomyślał, że w słonecznej Australii, gdzie nawet zimą temperatury sięgają 25 stopni, przyjdzie mi przeprosić się z czapką uszatką (notabene należąca do Marka), szaliczkiem w szkocką kratę (dziękuję Tacie Wojtkowi za ten upominek), skarpetami (o, dzięki wam, górale, ze wasze rękodzieła), i ciepłymi swetrami, które leżeć tu miały w spokoju i czekać aż do podróży do Europy. Nic z tego, a jakby wszystkiego tego było mało, wyposażono mnie jeszcze w termofor (ten się ubrał, na wszelki wypadek), który polubiłam, i z którym, podobnie jak i z resztą ekwipunku, nie rozstawałam się przez 24h na dobę przez kilka ładnych dni. Nie jest łatwo, ani przyjemnie chorować w tak słonecznym kraju, zwłaszcza zimą, kiedy nie ma nawet jak się przytulić do ciepłego kaloryfera!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz