No i wylądowaliśmy w końcu w czymś, co na pierwszy rzut oka najbardziej przypominało naszą polską Łódź. Może to kwestia nagłej zmiany otoczenia i temperatury (w położonej na południu Australii Adelajdzie było co najwyżej 18-19 stopni, co w porównaniu z ponad 30-ma stopniami w Alice Springs mogło wpędzić w depresję). Z rozpaczy chciałam płakać, ale przecież nie ma sytuacji bez wyjścia. Jak miasto się nie podoba, jedźmy poza miasto. A wokół Adelajdy okazji ku temu bez liku. Jako że mieliśmy do dyspozycji kilka popołudniowych godzin, wybraliśmy Barossa Valey - przepiękne doliny usłane plantacjami winogron otoczonych palmami, uderzające czystą, soczystą, niespotykaną w Queensland zielenią.
W tym malowniczym otoczeniu postanowiliśmy skosztować lokalnego wina w jednej z najsłynniejszych tu winiarni.
W Barossa Valey przejechaliśmy malowniczy odcinek trasy, oglądając okoliczne mieścinki z uroczymi domkami i luterańskimi kościółkami. Pierwszą bowiem i bodaj największą grupą osiedleńców Adelajdy i jej okolic byli bowiem Niemcy. Ci Niemcy często pochodzili z obszarów należących dziś do Polski, a swoją drogą najliczniejsze w Australii skupisko Polonii zlokalizowane jest właśnie w Adelajdzie.
Kiedy przybysze z Europy zajmowali australijskie tereny, obowiązywała zasada, kto pierwszy ten lepszy. Każdy brał co chciał i zgłaszał do urzędu, że to jego własność. Pomysły na miejsce do zamieszkania były różne, a jeden z bardziej oryginalnych to dom w eukaliptusowym drzewie. Na pomysł ten wpadł niejaki Herwig, który urządził tam gniazdko dla swojej rodzinki. Gdy dotarliśmy do słynnego drzewa było już prawie ciemno, więc drzewo na zdjęciu raczej straszy, niż ociepla domowym ogniskiem.
Z powodu zapadającego zmroku musieliśmy wracać do miasta. Wybraliśmy trasę przez Adelaide Hills - wzgórze, z którego nocą rozciąga się bajkowy widok na miasto.
Wieczorem zjedliśmy pizzę w najlepszej ponoć pizzerii w centrum miasta, które nie wyglądało zachwycająco. Jednak następnego dnia rano wyruszyliśmy na spacer po mieście, który odsłonił nam ładniejsze jego oblicze, a może po prostu takie miejsca wybieraliśmy... Niewiele w stosunku do innych miast typu Melbourne, czy nawet Brisbane, nowoczesnej architektury, bardzo ładne domy, wielkie zielone parki i mnóstwo zabytkowych kościółków tworzą razem krajobraz Adelajdy.
Małe czarne łabądki wcale nie są czarne. Podobnie jak małe czarne jagody, które są przecież zielone.
Wielkie drzewa w parkach mogłyby tworzyć scenerię w horrorach.
Piękne kwiaty, zadbana zieleń i urocze mosty powoli zmieniały moje pierwsze wyobrażenia o tym mieście.
Bardzo oryginalny znak. Znaleźliśmy go niedaleko ZOO graniczącego z parkiem. Czyżby kaczki wychodziły sobie na wagary do parku?
Odwiedziliśmy Muzeum Południowej Australii z ekspozycjami poświęconymi przejmującej historii Aborygenów i australijskim zwierzętom. Zjedliśmy też lunch w nietypowej kawiarence pod oryginalnym szkieletem największego w świecie wieloryba.
Kolejne muzeum to coś w sam raz dla nas. Niewielka wystawa poświęcona początkom Australii i historiom imigrantów z różnych krajów. Koniecznie musieliśmy zrobić pamiątkowe zdjęcie z pomnikiem imigrantów.
Obowiązkowo też zdjęcie przy Uniwersytecie Południowej Australii. Główny kampus, w porównaniu z kampusem University of Queensland, ma bardziej europejską, tradycyjną architekturę.
Zwiedzanie miasta zakończyliśmy na plaży. Na plażę w Adelajdzie, położoną w dzielnicy Glenelg, dojeżdża się tramwajem, który zatrzymuje się tuż przy głównym pasażu z widokiem na molo i ocean.
Zjedliśmy lody, tata Marka wykąpał się w oceanie (chyba trochę zmarzł, bo w tym miejscu dochodzą już zimne wody Oceanu Indyjskiego), i wyruszyliśmy w drogę do Mt Gambier, gdzie czekał na nas kolejny nocleg.
Stamtąd zamierzaliśmy jechać następnego dnia do Melbourne, zaliczając po raz kolejny już jedną z najpiękniejszych australijskich dróg - Great Ocean Road.