niedziela, 9 września 2007

Czy to już Uluru?

Sobotni poranek. Słoneczko przygrzewało z lekka, a my zapakowani w taksówkę jechaliśmy na lotnisko. Wyruszaliśmy na podbój Australii. Mieliśmy kilkustronicowy plan atrakcji jakie chcielibyśmy zobaczyć, choć z doświadczenia wiedzieliśmy, że będzie ich raczej przybywać aniżeli ubywać. No i nigdy nie wiadomo, czy matka natura okaże się łaskawa i pozwoli nam podziwiać swoje uroki w zaplanowanym czasie.
W niewolę oddali się nam Marka rodzice. Muszę przyznać, że ich obecność przysporzyła wycieczce dodatkowych atrakcji, o co głównie dbał Marka tata - człowiek niezwykle ciekawy świata, demonstrujący swą ciekawość nieustającą lawiną pytań, z których jedno: "Czy to już Uluru?" pojawiało się bodaj najczęściej, już od pierwszego lądowania w Cairns. A do Uluru mieliśmy jeszcze kilka dni i tysiąc atrakcji.
Około 10-tej rano wylądowaliśmy w Cairns (jak pięknie wyglądało z okien samolotu!) i niezwłocznie ruszyliśmy w las.
Las nie byle jaki, bo był to Daintree Rainforest - najstarszy las deszczowy na świecie, który dzięki położeniu w jednej z tzw. "wilgotnych kieszeni" naszego globu, przetrwał tu około 130 mln lat. Aby uzmysłowić sobie ten fakt, najlepiej obejrzeć jeszcze raz "Jurasic Park", bo las sprawia wrażenie, jakby przed chwilą przebiegły po nim dinozaury lub jakieś inne pterodaktylusy, czy pitekantropy. Z powodu różnorodności gatunków fauny i flory, które pochodzą jeszcze z czasów, gdy Australia była częścią Gondwany, a także za sprawą zamieszkujących go aborygeńskich plemion Kuku Yalanji, las został umieszczony na Liście Światowego Dziedzictwa. W ciągu jednego dnia nie było szans, by spenetrować cały las, dlatego skupiliśmy się na jego najstarszej sekcji Cape Tribulation Area rozpościerającej się pomiędzy miejscowością Mossman, wioską Daintree i przylądkiem Cape Tribulation. Do Mossman Gorge - bramy do lasu Daintree - jechaliśmy na północ od Cairns piękną drogą wysadzaną palmami i mijaliśmy malownicze góry na tle pól trzcinowych.
Już po kilkunastu minutach wywołaną lotem senność przerwały widoki nie z tej ziemi. Turkus oceanu, który trudno opisać, rozpościerał się wzdłuż drogi, zdobiąc plażowo-górzysty krajobraz i wywołując uśmiech zachwytu na twarzach całej naszej czwórki. Za sprawą magicznego turkusu, który co chwila wyłaniał się zza pagórków, była to bez wątpienia najpiękniejsza droga, jaką kiedykolwiek jechałam, zresztą również znajdująca się na Heritage List.
Pierwszy przystanek w Port Douglas - druga po Cairns baza wypadowa na rafę koralową - spacer po plaży Four Mile Beach i lunch.
Pół godziny później spacerowaliśmy już po lesie i podziwialiśmy uroczy przełom Mossman Gorge, oferujący turystom nie tylko piękne widoki, ale i dziurę do pływania z piaszczystym dnem i przejrzystą wodą.
Bystre oko dostrzeże dwoje amatorów kąpieli na poniższym zdjęciu, co daje wyobrażenie o wielkości charakterystycznych dla tego miejsca, porozrzucanych w wodzie głazów.Dalej podążaliśmy wgłąb lasu, przekroczyliśmy promem rzekę Daintree, za którą kolejne piękne, wręcz pocztówkowe widoczki oferował punkt widokowy Alexandra Lookout. Trochę go wprawdzie zarosło do zdjęcia, ale pomiędzy gałęziami widać było całe wybrzeże Cape Tribulation.
Daintree Rainforest to jedyne miejsce, gdzie w sposób naturalny występują cassowary - wielkie ptaszyska, nieco przypominające strusie, z kolorowymi czubkami na głowie. Jest tu nawet szlak pełen tych ptaków, jednak zamknięto go niedawno z powodu licznych ich ataków na ciekawskie ludzkie istoty. Cassowary okazały się dla lasu niezwykle cenne, gdyż jako jedyne zjadają one wielkie owoce tropikalnych drzew (a jest takich drzew ok. 70 gatunków), rozrzucając przy tym ich nasiona, co zapewnia tym gatunkom przetrwanie, a lasowi różnorodność. Dlatego też w lesie pełno jest ostrzeżeń skierowanych do spacerowiczów i śmiesznych znaków skłaniających kierowców do wolniejszej jazdy w obszarach występowania cassowar.
W lesie wybraliśmy kilka mniej uczęszczanych tras, by móc delektować się zapachem tysiąca roślin i wyobrażać sobie, jak też 130 mln lat temu mogło tu wyglądać życie.
Naszą uwagę przykuły charakterystyczne dla tego lasu parasolkowe palmy. Pewnie to stąd wzięła się nazwa "las deszczowy" :-).
Za szczelną zieloną szatą można było wypatrzyć takie oto romantyczne miejsca.Po drodze mijaliśmy zjazdy do wielu plaż ciągnących się równolegle do lasu w tym obszarze. Niestety, czas pozwolił nam zatrzymać się dłużej jedynie na końcowej Cape Tribulation Beach. Powoli zapadał już zmierzch.
Zanim dotarliśmy na miejsce noclegu, zawitaliśmy jeszcze do starej wioski Daintree Village. Wioska okazała się skupiskiem barów, restauracji, usług turystycznych i ofert miejsc noclegowych, więc specjalnie nie zmartwiliśmy się, że dotarliśmy tam po zmroku. Wyzwaniem jednak było odnalezienie miejsca naszego noclegu, gdyż oczywiście nasz GPS zagubił się w najstarszym lesie świata i prowadził nas kilka razy wkoło jednej i tej samej drogi. Jakoś jednak cudem w ciemnościach, przez mgłę i nieutwardzone drogi dotarliśmy do celu. A celem naszym była ta oto urocza chatka - w końcu nocleg w starym lesie też musi mieć swój klimat. I miał. Śpiewy ptaków, zapachy kwiatów i mnóstwo czarnych fruwających robaczków i muszek prosto z lasu. Ale najbardziej o klimacie tego miejsca przekonaliśmy się nazajutrz rano, kiedy to odkryliśmy, że chatka ma uroczą werandę. Na werandzie były już tylko okrzyki i westchnienia: "Ach, jak tu pięknie..."
Okazało się, że nasza chatka stoi na lekkim wzniesieniu, otoczona wysokimi drzewami, zza których wyłaniała się panorama okolicy. Poranna mgła dodała smaczku roztaczającym się dolinom, stopniowo odsłaniając całą ich zawartość - głównie rozsiane z rzadka konie i krowy. W tym miejscu, otoczonym ze wszech stron szatą lasu, gdzie cisza zaglądała do okien, a leśne odgłosy koiły wszelkie poszarpane myśli, w tym miejscu można by napisać książkę albo namalować obraz, bo wszelkie inne prozaiczne czynności dnia powszedniego wydawały się tu niedozwolone. A my zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy dalej. Cóż za profanacja!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz