Dwie godziny lotu do Ayers Rock i jesteśmy w zupełnie innym świecie. Czerwona ziemia porażająca intensywnością koloru już z okien samolotu, sucho, cicho, gorąco, bezludnie - tu bije serce Australii, a może nawet i całego globu. I to nie tylko dlatego, że wylądowaliśmy w samym środku tego kontynentu, ale także dlatego, że miejsce to skrywa kawałek historii powstania naszej planety i kształtowania się jej we wczesnych stadiach. Tu można to zobaczyć gołym okiem - widok nie przesłonięty przez wieżowce, nie obudowany zbytnio infrastrukturą dla turystów (jedynie tyle, ile trzeba do zapewnienia bezpieczeństwa podróżującym), widok różniący się od tego, jaki był tu tysiące lat temu jedynie tym, co zmieniła sama natura.Hurra! Jesteśmy pod Uluru! A to oznacza, że ulubione przez nas pytanie nie będzie się już pojawiało :-(.
Uluru można było doświadczyć na różne sposoby: udając się na piesze szlaki, objeżdżając samochodem dookoła lub podziwiając skałę z oddalonego nieco punktu widokowego, najlepiej o zachodzie słońca. Jest jeszcze czwarty sposób, wspinaczka, nie rozpatrywany przez nas, gdyż postrzegany przez Aborygenów jako profanacja ich miejsca kultu, a dla nas aborygeńskie zasady są święte i trzeba je uszanować. Spróbowaliśmy zatem po trosze pozostałych trzech możliwości.
Z daleka tradycyjnie uwieczniany na fotografiach kształt Uluru widać tylko z jednej perspektywy. Z bliska skała wygląda zupełnie inaczej. Jest wielka, rozłożysta, czerwona i dziurawa, kryjąca mnóstwo jaskiń i zakątków.
Wszystkie szlaki są porządnie przygotowane, z tablicami opisującymi do czego wykorzystywano i wciąż wykorzystuje się konkretne miejsca Uluru. Fotografowanie wielu z nich jest zabronione ze względu na szacunek dla decyzji Aborygenów i ich obrządków.
Po wrażeniach duchowych, a duch aborygeńskich tradycji unosił się w powietrzu przez cały czas, przyszła pora na wrażenia estetyczne - wyczekane zdjęcia Uluru przy zachodzącym słońcu, które nadaje skale jeszcze bardziej czerwoną barwę.
Oprócz Uluru odwiedziliśmy także inną formację skalną - The Olgas, albo, jak kto woli, aborygeńska nazwa - Kata Tjuta. To również miejsce kultu Aborygenów i chyba zrobiło na nas większe wrażenie niż samo Uluru. Skupisko olbrzymich skalnych pagórków pięknie prezentowało swą potęgę z daleka i z bliska, zarówno w cieniu, jak i w słońcu. I tu zaliczyliśmy pieszy szlak w słońcu i dość silnym tego dnia wietrze. Kapelusze i woda okazały się zbawienne.
Do kolejnej przystani naszej wycieczki musieliśmy przemierzyć ponad 300 km prostej drogi. Za nami przepiękny czyściutki zachód słońca, a przed nami ciąg dalszy czerwonych skał. Żeby nie te ruchy Ziemi, które wypiętrzyły wszystkie te cuda, nie mielibyśmy co dzisiaj robić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz