Późnym wieczorem dotarliśmy do King's Creek - miejsca kolejnego noclegu. Po drodze mieliśmy trochę przygód, głównie ze zwierzętami, które nocą na drodze mogą sprawić nie lada kłopot. Pierwsza na tapetę poszła łaciata krowa-autostopowiczka, której o mały włos nie urwaliśmy wystającej z pobocza na ulicę głowy. Następne były kangury. Akurat tego wieczoru umówiły się na randkę na środku drogi. Pani kangurzyca lekko spłoszona zaraz usunęła się z drogi, ale pan kangur bynajmniej nie miał takiego zamiaru. Wręcz przeciwnie - z bojową miną ruszył prosto przed siebie, tzn. prosto na nas. Już słyszałam uszami wyobraźni ten huk i trzask tryskających odłamków szkła, kiedy kangur zrezygnował i w ostatniej chwili zręcznie ominął nasz samochód. Taki z niego bohater! Ciekawe, co na to pani kangurzyca. To jeszcze nie koniec przydrożnych atrakcji. Spotkaliśmy jeszcze kilkanaście wolno biegających wielbłądów, z czego dwa stały na drodze zwrócone do siebie głowami, jak do pocałunku. Dokładnie tak, jak w romantycznej scenerii na zdjęciu z farmy Williego. Po tych przygodach, brodząc w czerwonym piasku, ostatkami sił poszukiwaliśmy w ciemnościach naszej chatki z żaglowego płótna i toalet, a przed oczami migały jaszczurki i inne małe stworzonka - lepiej było nie wnikać, jakie. Była to nasza pierwsza, niezwykle ciepła noc w prawdziwym australijskim outbacku.
Dopiero rano mogliśmy się rozejrzeć po okolicy i zobaczyć dokładnie, gdzie nas tym razem zawiódł los. Okolicę naszej chatki, jednej z wielu stojących rzędem obok siebie, zdobiły piękne drzewa i kwiaty. Co chwila gdzieś siadał kolorowy ptak lub przebiegała jaszczurka. Było niesamowicie cicho, pachniało słońcem i australijską akacją.
Ze smakiem zjedliśmy podawane w specjalnej stołówce przez specjalną załogę porządne outbackowe śniadanie: płatki zbożowe z mlekiem, jajka smażone na boczku, tosty i kawa. Smakowały jak nigdy.Musieliśmy zebrać siły, bo dziś czekała nas nie lada wyprawa na King's Canyon - kolejną formację skalną wypiętrzoną wskutek nacisku prawej i lewej części Australii. Najpierw wspólnie przeszliśmy łatwiejszy, płaski szlak wzdłuż strumyka King's Creek. Podziwialiśmy okoliczną roślinność - głównie eukaliptusy o białych pniach, ptaki i strukturę skał, która przypominała najczęściej wielowarstwowy tort z cienkich kruchych placków. Kiedy zobaczyliśmy z punktu widokowego cały kanion, nie pozostało nam nic innego jak tylko uzupełnić zapasy wody (wolontariusze pilnowali, by bez ok. 1,5 litra na głowę nikt na szlak nie wszedł) i w drogę, a raczej pod górę. Szykowały się 3-4 godziny pieszej wędrówki przeplatanej z dość stromymi podejściami w pełnym słońcu, akurat między 12 a 16-tą, ale co zrobić, kiedy czas nas naglił i nie mogliśmy czekać na lepsze warunki.
To widok, jaki ujrzeliśmy po pierwszym podejściu pod górę.A dalej było już tylko lepiej. King's Canyon był nasz.
Niektóre fragmenty kanionu wyglądem przypominały krajobraz księżycowy.Te małe ludki skaczące z radości to ja i Marka tata.I nic więcej nie jestem w stanie napisać. Choć byłam tam i wielką przestrzeń wyłaniającą się zza czerwonych skał czułam całym swoim sercem, i tak przy zamieszczaniu zdjęć znów mi mowę odjęło z wrażenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz