wtorek, 11 września 2007

Z lotu ptaka

Do tej pory przemieszczaliśmy się już nad wodą, na wodzie, pod wodą i w lesie. Do pełnego zestawu perspektyw brakowało wycieczki nad lasem. We wtorek rano wsiedliśmy więc w mały wagonik i polecieliśmy na zachód od Cairns tuż nad kompleksem leśnym Barron Falls National Park. Widoki z góry szybko zagłuszyły lęk wysokości dwójki pasażerów.Eukaliptusy z lotu ptaka wyglądały jak różyczki brokułów, a my na podstawie opisu trasy próbowaliśmy rozpoznawać po koronach drzew ich rozmaite gatunki.Pierwszy przystanek na spacer krótkim leśnym szlakiem i wizytę w skomputeryzowanym Interpretive Centre, gdzie mogliśmy przeczytać, zobaczyć i posłuchać, co też dzieje się w różnych partiach tajemniczego lasu deszczowego o różnych porach dnia i nocy. Dzięki temu wiem dziś, że wczorajszy jazgotliwy dźwięk z podwórka, który normalnie zidentyfikowałabym jako piłę do drzewa, w rzeczywistości był śpiewem jednej z cykad. Kolejny przystanek to punkt widokowy na wodospad Barron Falls.
Z tego miejsca udało nam się zobaczyć również zabytkową kolejkę naziemną, którą mieliśmy wracać do Cairns.
Przelot przez rzekę...
... i lądowanie w Kurandzie - uroczej wiosce w samym środku lasu deszczowego, opanowanej jednak w większości przez turystów i turystyczny biznes.
Restauracje, kafejki, galerie z aborygeńskimi malunkami, sklepy z opalami reklamowane przez sympatycznych górników (patrz zdjęcie poniżej), wciągały wręcz do środka na zakupy.
Co niektórzy ulegli, ale zakupić elegancki stylowy australijski kapelusz pierwsza klasa w tak nietypowym miejscu to przecież atrakcja sama w sobie :-).
Ze względu na ograniczenia czasowe, spośród wielu atrakcji Kurandy wybraliśmy jedną - rezerwat motyli. Choć w Internecie spotkaliśmy się z wieloma wyrazami zachwytu, początkowo sceptycznie podeszliśmy do tematu i zapytaliśmy panią sprzedającą bilety, co jest w środku. Pani najpierw odparła: "No, może jak będziecie mieć szczęście, to jeden motyl usiądzie wam na ramieniu", ale zaraz potem, widząc nasze niewyraźne miny, dodała: "Żartowałam! Jest ich tam tysiące, będziecie zachwyceni!" No i skusiliśmy się. I nie żałowaliśmy. Wśród zielonych drzew, krzewów i kwiatów migotały tysiące motyli rozmaitej barwy i wielkości. Najbardziej widoczne były te z zielonymi i niebieskimi skrzydłami - niestety, trudno było te barwy uchwycić na zdjęciach, gdyż kolor pokrywał te części skrzydełek, które stulały się, kiedy motyl siadał. I tak w powietrzu migotały kolory, a my oszołomieni tym bajkowym przeżyciem, zaglądaliśmy między liście i wyczekiwaliśmy, kiedy też któraś z piękności usiądzie na nas.
Po motylkach czekała na nas przejażdżka zabytkową kolejką naziemną, która wyruszała z tej oto uroczej stacji.
Naprzeciwko nas w wagonie siedziała typowa australijska rodzinka - wyglądali trochę jak rodzinka 4 słoni. Nie mogliśmy zrozumieć, jak lizak może być ważniejszy od tego co za oknem i jak można, będąc w tak wyjątkowym miejscu, nie wysiąść z pociągu na kilkanaście minut, by podziwiać taki oto widok. Wycieczka dobiegła końca, wylądowaliśmy na dworcu w samym centrum Cairns, a to dobra okazja, żeby w końcu zwiedzić samo miasto i ...zjeść lody :-). Koniecznie przy plaży w ładnie położonej kafejce. Kalorie spalaliśmy na spacerze wzdłuż wybrzeża, które najpiękniejsze nie jest (ze względu na przypływy pozbawione pięknej plaży), ale za to dla amatorów kąpieli zaraz za brzegiem wybudowano wielki miejski basen otoczony parkiem z białymi palmami.
Jeszcze tylko widok na port i znowu trzeba było pakować walizki - jutro lecimy do Centralnej Australii. Będzie jeszcze cieplej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz