poniedziałek, 22 grudnia 2008

Dzień 3 - Największy monolit świata

Mt Magnet opuściliśmy wcześnie rano. Noc nie należała do najlepszych, głównie dlatego, że nad ranem Marek obudził mnie na dobre słowami: "Już świta - bedbagi idą do ataku!". No i zaczęło się... Bedbagi (nazwa własna spolszczona z ang. bed bugs) to małe stworki, mniejsze od mrówek, które mieszkają sobie w starych materacach i żywią się ludzką krwią, wychodząc na łowy codziennie jak tylko zacznie świtać, atakując głównie kończyny dolne i górne człowieka i pozostawiając charakterystyczne ślady w postaci zbiorów czerwonych swędzących kropeczek. Jako że onegdaj Queensland przemierzając wraz z koleżankami mojemi, (dziewczyny, pamiętacie to???) pierwsze spotkanie moje z bedbagami odbyć dane mi było, ilekroć od czasu tego w starych hotelach goszczę, zawsze otulam się własnym śpiworkiem i szczelnie zamykam aż po uszy, coby tym małym ruchliwym ludożercom utrudnić drogę do celu. Tak więc tejże nocy, której pociłam się niezmiernie, ale ludożercom do śpiwora wejść nie dałam, zostałam dodatkowo paskudnie z półsnu wybudzona nad ranem tym ogłoszeniem o ich ataku.
Jako jedni z pierwszych już po chwili opuszczaliśmy miasteczko, podpierając oczy zapałkami. Jechaliśmy tak i jechaliśmy i wypatrywaliśmy góry Augustus - to nic, że to dopiero za ponad 600km - w outbacku łatwo coś przespać, przegapić, a górę Mt Augustus, co zgoła 50 km2 zajmuje, widać już ponoć ze 160km. Jechaliśmy więc i wypatrywaliśmy, a jak tylko nieco przysypiać zaczęliśmy, budynków kilka nam mignęło. A była to miejscowość Cue.
Nic dalej nie pamiętam, aż zatrzymaliśmy się w Meekathara. To miejscowość nie byle jaka - miała bowiem stację benzynową ze wszystkim co potrzeba przejezdnym, którzy właśnie uświadomili sobie, że są w outbacku, czyli mapami terenu, kanistrami na benzynę i na wodę, środkiem na muchy i darmową lurą. No i a jakże, było też i kino.
Darmowa lura obudziła nas na tyle, że byliśmy już w stanie odczytać temperaturę z samochodowego termometru. I obudziliśmy się wtedy już na dobre - termometr pokazywał grubo powyżej 30 stopni. Zatrzymaliśmy się przy pobliskich skałkach - z tego gorąca nie bardzo tylko pamiętam o co chodziło... jacyś ludzie przyjechali tu w gorączce..., tzn. w gorączce złota i zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie obok porozrzucanych głazów, tylko po co i dlaczego?... słońce przypalało włosy, gorące powietrze owiewało nam łydki, już 40 stopni - uciekamy!
Z okien samochodu świat wyglądał o wiele lepiej. Krajobraz zmienił się na jakiś czas z czerwonego na białawy i przestaliśmy w ogóle po drodze mijać samochody. I była to jedna z tych chwil, w których na próbę wystawiona zostaje ludzka wiara. Bo człowiek niby na codzień rozsądny i przewidujący, tutaj nagle się zastanawia: czy wystarczy nam wody? czy wystarczy nam benzyny? czy drogi będą przejezdne dla naszego samochodu? a jeśli się coś zepsuje, to co my wtedy zrobimy bez zasięgu w komórkach, z jednym samochodem mijanym na 300km, najbliższą osadą ludzką za jakieś 80km, w 40 stopniach, gdzie nawet cienia cienia nie znajdziesz... To chociaż sobie zdjęcia zróbmy, żeby mogli rozpoznać łatwiej jak nas znajdą takich zasuszonych, poskręcanych i zwęglonych...Na całe szczęście wiara w sukces jest naszą mocną stroną, szybko więc znaleźliśmy źródełko wody, które znajdowąło się nieopodal zabytkowego posterunku policji, żeby było śmieszniej, opanowanego tego dnia przez stado krów. Na zdjęciu ledwie je widać, ale pożałowaliśmy tych krów - nie chcieliśmy podchodzić zbyt blisko, żeby ich nie spłoszyć, bo musiałyby wtedy opuścić swoje zacienione legowisko.
To zdjęcie zrobone w celach identyfikacyjnych - w razie jak zaginiemy poszukując pomocy, a znajdą nasz samochód i aparat, będą mieli jakiś ślad.
Nasza trasa, tzw. Kingsford Smith Mail Run, prowadząca z Meekatharray przez Mt Augustus National Park aż do Cobra Bangemall Inn miała służyć niegdyś jako droga pocztowa. Nosi ona imię jednego z pionierów australijskiego lotnictwa – Kingsforda Smitha, który w wyniku pewnych okoliczności rozstał się z lotnictwem i zamiast tego postanowił założyć firmę, która miała zrewolucjonizować bazujący do tej pory na koniach i wielbłądach transport poczty. Od tej pory to konie mechaniczne przewoziły pocztę drogą z Carnarvon do Cobry, a obecnie trasę tę rozszerzono aż do Meekatharry. My mijaliśmy bardzo oryginalne odcinki tej drogi - wyschnięte rzeki, nad którymi na zardzewiałych linach wisiały zardzewiałe już beczki, a napis głosił: "mail must run" (poczta musi jechać).
W pobliżu osady ludzkiej o nazwie Landor nie widzieliśmy w zasięgu wzroku żadnej osady, ale za to dostrzegliśmy znak informujący o wyścigach konnych. Halo, czy ktoś tu mieszka???
Kiedy termometr pokazał 44 stopnie, znaczyło to, że dotarliśmy do Mt Augustus. Najpierw przywitała nas tablica z aborygeńskim powitaniem, bowiem teren w pobliżu góry zamieszkiwała niezbyt liczna aborygeńska społeczność.
Potem na naszym kempingu przywitały nas tablice edukacyjne ze zdjęciami fauny i flory, na jaką możemy się tu natknąć. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że następnego ranka stwierdzę z wyrzutem, że brakowało na nich jednego przedstawiciela wild life'u - dzikiej krowy!
Wkrótce powitała nas i nasza góra. Pierwsze wrażenie nie było piorunujące, bowiem Mt Augustus jest bardzo rozłożysta i płaska w stosunku do ULURU, z którą toczy od dawna dość kontrowersyjną walkę o to kto jest większy. Bo wszystko rozchodzi się o to jak to zmierzyć, a od sposobu pomiaru zależy wynik. Największy czy nie największy, nasz Augustus bezzsprzecznie był stary - granit, którym wypełniony jest w środku ma dziś ok. 1,6 miliarda lat.
Zastanawiacie się pewnie co żeśmy zdołali zwiedzić w 44-stopniowym upale. Ano objechali my górę samochodem, pośli my na parę krótszych ślaków, dłuższe zostawiając samobójcom i jako tako zwiedziliże my trochę całą górę :-). Ale żeby nie nasze siatki antymuchowe, padli by my szybko kieby te muchy od nadmiaru tych natrętnych stworzeń. Poniżej - Marek w zbroi, aborygeńskie malunki w napotkanych jaskiniach i inne bogactwa Augustusa.Jak już pierwsze szoki temperaturowe przetrwaliśmy i nauczyliśmy się oddychać bez wpuszczania do ust przelatujących much, zaczęła się sesja świąteczna i słuchanie kolęd. Wyobraźcie sobie co myślał cały ten wild life pochowany gdzieś w jaskiniach i pod kamieniami, słysząc "Cichą noc" w wykonaniu Enya z naszego niezwykłej mocy radyjka. Czy wzruszyli się tak jak my...?Przed zachodem słońca pojechaliśmy na wzgórze Emu Point, z którego Augustus nabiera ponoć rumieńców i wygląda najładniej przed zmierzchem.
Najwięcej rumieńców nabrała jednak tego wieczoru droga.
A jeszcze przed snem dostaliśmy piękny uśmiech od nieba, który, jak się później okazało, był uśmiechem nieco szyderczym, bowiem kolejna noc szykowała przeżycia, o jakich się outbackowym mrówkom nie śniło. Ale o tym w kolejnym odcinku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz