sobota, 27 grudnia 2008

Dzień 8 - Prapradziady

Kiedy rano przygotowani na nowe wrażenia wyruszaliśmy w kolejne "nieznane", nie spodziewaliśmy się, że pierwsza atrakcja czeka na nas tuż za rogiem. Gladstones to wzgórze, o którym nic nie wiedzieliśmy (w sumie to wciąż nic nie wiemy), roztaczające widoki na outbackowy krajobraz. W sam raz na poranną pobudkę. Normalnie można by pomyśleć, że to zwyczajna niewielka góra piachu, ale bystre oko dostrzeże samochód na wzgórzu pokazujący skalę wielkości. Ze wzgórza mogliśmy zobaczyć płaskie outbackowe drogi prawie tak jak z samolotu.
To, co się działo później tego dnia przechodzi ludzkie pojęcie. I to dosłownie, bo tego dnia, który dla mnie z pewnością przejdzie do historii, poznałam swoich prapraprapra....dziadków, którzy ludźmi bynajmniej nie byli, wobec czego w moim ludzkim pojęciu do tamtej chwili miejsca nie zagrzali. Ten dzień okazał się przełomem w mojej świadomości.
Stromatolity, bo o nich mowa, to mówiąc w skrócie takie malutkie organizmy, które dały początek życiu na ziemi (przynajmniej według niektórych teorii), produkując tlen i uwalniając go do atmosfery. Nie pytajcie o wiek, bo starszym należy się szacunek, a wystarczy powiedzieć, że liczy się go w miliardach lat.
No więc naszych prapra...dziadków odwiedziliśmy tego dnia w miejscu Hamelin Pool, które było jednocześnie starą stacją telegraficzną (1984). To jedno z dwóch miejsc na świecie, w którym można jeszcze spotkać żywe morskie stromatolity i jedyne, w którym można je zobaczyć z tak bliska z brzegu. Choć w zasadzie to można zobaczyć jedynie ich wytwory, są to bowiem organizmy bardzo malutkie, widoczne tylko pod mikroskopem, ale za to kreatywne, gdyż łącząc substancje odżywcze z osadami niesionymi przez wodę, tworzą one różne skalne formy. Stromatolity w Hamelin Pool osiedliły się tu ponad 3 tys. lat temu.
Jak wyglądają wytwory stromatolitów? Jak małe grzybki różnej wielkości, nieco pomarszczone ze starości. W Hamelin Pool było ich tam całe mnóstwo, a że akurat trafiliśmy na odpływ, woda odsłoniła niektóre przybrzeżne okazy bardziej i można było im się dokładnie przyjrzeć z drewnianego pomostu. Dodatkowo, tablice edukacyjne napisane zostały w formie zabawnego przekazu od naszych prapra...
Oto cmentarz naszych prapradziadów. Te brunatne okazy żyły jeszcze jakieś 1000 lat temu, ale potem, gdy wody oceanu opadły, wskutek przewlekłej ekspozycji na zewnętrzny świat, poległy :-(. Ich pamięć uczczono stwierdzeniem: "May they erode in peace", co w tłumaczeniu na polski brzmi równie zabawnie i oznacza mniej więcej: "Eroduj w pokoju".Te czarne gąbczaste 'grzybki' to także stromatolity. Im bliżej brzegu, tym bardziej płaskie i gąbczaste są ich formy. Dalsze okazy mają strukturę wielowarstwową.
Wytwory stromatolitów rosną bardzo powoli - ok. 1cm na 30 lat, i w różnych kierunkach w zależności od strefy pływów, w jakiej się znajdują. Poniższe zdjęcie przedstawia ślady wozu, który przywiózł tu wełnę jakieś 60 lat temu i chcąc przerzucić ją na statek, przejechał przez pole stromatolitów.
Od stromatolitów wracaliśmy krótkim szlakiem pełnym australijskich krzewów, dzięki czemu nad głowami przelatywały nam co chwila stada kolorowych ptaszków. Udało nam się nawet jedno a nich sfotografować - po zbliżeniu widać jaskrawo-zielony kolor piórek. Niestety, i tu natknęliśmy się na jeden grób.
Tego poranka wypiliśmy jeszcze kawkę w mieszczącej się w starym budynku kawiarni ze sklepem z pamiątkami. Była to dla nas nie lada niespodzianka, bowiem w outbackowym "middle of nowhere", gdzie trudno było o jakiekolwiek ludzkie osady, nikt raczej nie spodziewałby się ujrzeć coś co się nazywa kawiarnią. Więc jak już przetarliśmy oczy ze zdziwienia i potwierdziliśmy sobie nawzajem, że widzimy to samo, Marek pewnym krokiem przekroczył próg małego starego budynku i zmierzając prosto do lady wygłosił: "Poproszę flat white dla mojej żony i cappucino dla ... Tu nie skończył, gdyż przerwało mu zafrasowane spojrzenie sprzedawcy, który oświadczył, że z rodzajów kawy mają tylko rozpuszczalną lub w torebkach. Ot co! Zachciało się cappucino tam gdzie psy szczekają już nie powiem czym :-)! No więc wzięliśmy tę w torebkach - całkiem smaczna była, jak nasza polska zbożowa INKA. Delektując się tym wynalazkiem i przetrzebiając wszelkie kawiarniane półki w poszukiwaniu ciekawych pamiątek, zaobserwowaliśmy też siedzącą obok nas parę Francuzów. Ci byli lepsi - zamówili dwie espresso, a dostali oczywiście to samo co my, w dużych kubkach :-), opuścili więc szybko kawiarnię nieco oburzeni, pozostawiając kubki pełne kawy. Co za marnotrawstwo!
Wychodząc z kawiarni zauważyliśmy niezwykle inteligentną reklamę wycieczki po stromatolitach. Brzmiała ona mniej więcej tak: „Udaj się w podróż w czasie. Do początków życia na ziemi. A koszt? Tylko 0.14 centa na milion lat.” Reklama ta to idealny przykład na zajęcia z marketingu.
Swój niepowtarzalny charakter kawiarnia zawdzięczła również temu, że materiałem, z jakiego została zbudowana były skompresowane z muszelek cegły. Co więcej, zauważyliśmy, że fragment szlaku prowadzącego do stromatolitów również pokryty był niesamowitą ilością malutkich muszelek, miał także muszelkowe schody.
Nieopodal natknęliśmy się też na stację benzynową z nietypowym dystrybutorem paliwa i zaraz przypomnieliśmy sobie, że prawie identyczny widzieliśmy onegdaj na Fraser Island, w Central Station, gdzie zaprezentowany on został jako zabytek...
Od wizyty w Hamelin Pool muszelki stały się motywem przewodnim dnia. Dalej jechaliśmy bowiem do Shell Beach - Plaży Muszelkowej. A teraz wyobraźcie sobie miliony perłowo-białych muszelek wielkości małego paznokcia, ścielących się na plaży i pod turkusowymi wodami na głębokość 10m i ciągnących się wzdłuż brzegu przez jakieś 120km... Do tego odpływ odsłonił tak wielką powierzchnię białego muszelkowego osadu, że wyglądąło to jak mega wielkie lodowisko, trudne do objęcia obiektywem aparatu. W tym miejscu po prostu nie było możliwości, by nie popaść w zachwyt.
Wielkimi krokami zbliżaliśmy się do końca zachodniej strony lądu, co zdradzał horyzont ukazujący wodę nad czerwoną ziemią. Tę bliskość turkusu/błękitu oceanu z czerwienią ziemi uznaliśmy bezsprzecznie za unikalną cechę zachodniego wybrzeża Australii. W Queensland,(przynajmniej od Brisbane do Cairns) trzeba raczej odjechać spory kawałek od wybrzeża, aby zobaczyć takie "outbackowe" krajobrazy. Obszar, który przemierzaliśmy określa się mianem Zatoka Rekinów (ang. Shark Bay), ale jakoś o rekinach za wiele od lokalnych ludków nie słyszeliśmy. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym Eagle Bluff. Kolory jakie ujrzeliśmy, a zwłaszcza ciekawie prezentujący się turkus zaplamiony czerwonawym piaskiem, powaliły nas na kolana, prawie całkiem tak jak wiatr, który w ostatniej chwili potrafił zepsuć najlepsze ujęcia.
Obiad w miasteczku Denham – przepyszna ryba snapper. Białe ciepłe mięsko rozpływające się w ustach po tygodniu na konserwach smakowało co najmniej jak kawior. W Denham rzuciliśmy też okiem na główną i jedną z niewielu ulicę z osławioną w tych terenach restauracją zbudowaną z muszelek, a także na uroczą turkusową plażę ciągnącą się wzdłuż parku przez całe centrum miasta.
Zbliżaliśmy się do Monkey Mia - resortu, w którym mieliśmy spędzic noc. Po drodze przystanek z widokiem na Little Lagoon.
Jeden ze zjazdów na naszej trasie prowadził do Francois Peron National Park - parku, w którym czerwone klify wchodzą w rażąco turkusowy ocean. Niestety, drogi parku wymagały porządnego 4WD, w którym należało zmniejszyć ciśnienie w oponach, a my swoim wypożyczonym wehikułem nie mogliśmy tego zrobić, dojechaliśmy więc jedynie do Peron Homestead, gdzie zrobiło się już swojsko i naturalnie bardzo naturalnie. Zaraz za znakiem ostrzegającym kierowców przed bilbim :-), zaczęliśmy wypatrywać tych małych stworków. A że są to zwierzątka nocne, nie zobaczyliśmy ani jednego. Zobaczyliśmy za to rodzinę emu.
W końcu wylądowaliśmy w Monkey Mia - miasteczku-ośrodku, w którym nie daliśmy się skusić na kolejny rejs w poszukiwaniu rekinów, a jedynie zatopiliśmy na resztę wieczoru nasze umęczone ciała w spokojnych wodach zatoki.
To taki tutejszy zwyczaj, że do nowo przybyłych gości kempingu zaraz przychodzą emu, że niby chcą pomóc w rozstawianiu namiotu, powbijać śledzie..., a tak naprawdę czają się na ciastka. To sympatyczne zwierzątka, ale ich widok w pułapce cywilizacji nieco przykry. Dość tego, że ciężar rozstawienia namiotu tego wieczora spadł jednak całkowicie na Marka, ja bowiem zrobiłam to co było lekkie do zrobienia :-). No i po raz pierwszy wziął się on i pod tym ciężarem ugiął...i dał sobie pożyczyć młotek do wbijania sledzi od sąsiada z kempingu. Nasz kamień zasypiał więc tej nocy niepocieszony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz