piątek, 26 grudnia 2008

Dzień 7 - Rejs

Rano Marek zarządził pranie, bowiem kemping nasz posiadał dobrze wyposażoną pralnię na monety, z pralkami i suszarkami, nie było jedynie proszku do prania. I my też nie mieliśmy proszku do prania, więc pranie odbyło się w kawałku mydła, które Marek swoim zwyczajem zabrał z hotelu w Mt Magnet do swojej kolekcji.
Po praniu zjeździliśmy jeszcze okolice i około południa stawiliśmy się w pełnej gotowości na plaży, z której mieliśmy odbyć rejs. Rejs obejmował oglądanie rafy koralowej przez szklane dno łódki, oglądanie żółwi oraz 2 snorkowania na dalszych fragmentach rafy. Z tego wszystkiego rafy było aż nadto – ciągnęła się praktycznie prawie nieskończenie przez całą 3-godzinną wycieczkę (zdjęcia czekają na wywołanie), żółwi było całkiem sporo, choć tylko w jednym ich ulubionym miejscu i trochę za szybko pływały :-). Nie było rekina rafowego, którego widziano w małej podwodnej jaskini jeszcze wczoraj (he he, stary chwyt żeby dać nadzieję turystom), była za to płaszczka której nie planowano.
Po wycieczce pojechaliśmy trasą z Coral Bay w kierunku Carnarvon, zastanawiając się gdzie by tu dziś przenocować. Po drodze mijaliśmy niewiele atrakcji, za to sama jazda tuż przed zachodem słońca przez niekończące się puste drogi z czerwoną ziemią i niską roślinnością była czystą przyjemnością. Jedną z niewielu atrakcji był znak w punkcie, w którym przecinaliśmy Zwrotnik Koziorożca. Niestety, dowcipnisie zrobiły z "Tropic of Capricorn" tropikmopa :-).
Inną atrakcją było chwilowe pojawienie się zasięgu w naszych komórkach, co zdarzyło się pierwszy raz od kiedy zasięg utraciliśmy opuszczając Perth. Trwało to przez kilka minut, w ciągu których nasze komórki odbierały tyle smsów, że nie zdążyliśmy na żadne odpisać. A zdarzyło się to przed miastem Carnarvon.
Carnarvon to miasto, do którego w Coral Bay kazano nam nie jechać, mówiąc że tam nic nie ma. Zajrzeliśmy więc do przewodnika, w którym przeczytaliśmy, że atrakcją tego miasta jest brak jakichkolwiek atrakcji. Przelecieliśmy więc przez Carnarvon jak strzała, dostrzegając jedynie, że jego ulice zapełnione były różnego typu noclegowniami. A że spać nam się jeszcze nie chciało, podążyliśmy dalej w poszukiwaniu noclegu.
Noc spędziliśmy w jednym z przydrożnych gospodarstw Wooramel RDH, czyli takim tutejszym mini-Wąchocku. RDH to popularny skrót używany na drogowskazach i mapach obszarów powiedzmy sobie niezbyt gęsto zamieszkałych, i w rozwinięciu oznacza on Road House Homestead, czyli w wolnym tłumaczeniu: przydrożne gospodarstwo. Trochę za mało do uzyskania miana wioski.
Słońce zachodziło, psy szczekały, a my zasypialiśmy na tym przydrożnym pustkowiu, zastanawiając się czy mrówki, nad którymi nam się niechcący rozłożyło tego wieczoru namiot, przejdą przez dziurki w siatce do środka, czy nie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz