sobota, 20 grudnia 2008

Wielka Podróż Świąteczno-Noworoczna - Dzień 1

Naszą podróż przez Zachodnią Australię powinniśmy opisać jako przygody kamienia. Kamienia, który przez 14 dni przemierzył z nami prawie 6 tysięcy kilometrów zachodniej strony kontynentu, uczestnicząc 14 razy w rozbijaniu naszego namiotu, podskakując w bagażniku na wyboistych drogach outbacku, przewracając się na krętych drogach wybrzeża, i tylko nie za wiele miał szansę zobaczyć ten kamień, bo za każdym razem lądował w namiotowej torbie.
A wszystko zaczęło się od kempingu na przedmieściach Perth – stolicy Zachodniej Australii - gdzie słuchając cichych pojękiwań Marka wbijającego śledzie, postanowiłam w końcu ulżyć jego cierpieniom i podniosłam uśmiechający się do mnie z daleka, połyskujący wśród krzaków kamień. Los chciał, że nasza spontaniczna podróż planowana z dnia na dzień, czasami z godziny na godzinę, zakończyła się w tym samym miejscu, a zatem kamień mógł spocząć dokładnie tam, skąd został zabrany.
Jeśli więc kiedykolwiek będziecie kempingować i spotkacie na swojej drodze kamień, pamiętajcie, że ot taki sobie zwykły kamień może skrywać długą i pasjonującą historię podróży. Mógł on jeździć, pływać i latać przez długie lata, przenosząc się z kempingu na kemping, z miasta do miasta, a nawet z kontynentu na kontynent. Pozwólcie kamieniowi przemierzyć z wami kolejne kilometry, a wtedy wasze przygody zostaną utrwalone na długo, bo kamień jest prawie niezniszczalny.
Nasze przeżycia rozpoczęły się jeszcze w samolocie, z którego okien podziwialiśmy zmieniające się kolory i wzory ziemi. Niektóre z nich pozwalają podejrzewać skąd wzięły się charakterystyczne aborygeńskie wzory, ale przecież wtedy nie było jeszcze samolotów…Marek miał jeszcze inne fascynujące przeżycia podczas lotu. W ostatniej godzinie kiedy podano lody, próbował mi pokazać jak nie należy odklejać języka od zmarzniętego loda... no i przykleił się na dobre.

Wylądowaliśmy w Perth. Mieliśmy szczęście, bo temperatura od kilku dni oscylowała wokół 23-25 stopni. Jednym słowem, iście polskie lato. Powietrze rześkie, zachmurzenie umiarkowane i wieje jak w Kielcach. Nic z przewodnikowych prognoz o średniej temperaturze 37 stopni. Uff…
Mieliśmy kilka godzin na zwiedzanie miasta. Wsiedliśmy więc w naszego nowego towarzysza podróży – Toyotę RAV4 (jej biała karoseria nie pozostanie biała zbyt długo), odwiedziliśmy pobliską Anacondę (sklep ze sprzętem turystycznym typu butla z gazem) i zrobiliśmy małą inwazję na pobliski supermarket, w którym dokonaliśmy zakupów na dużo więcej dni niż miała trwać nasza podróż, ale przecież w końcu idą Święta… W końcu wyruszyliśmy w miasto, wypatrując czym innym i specyficznym zaskoczy nas Zachodnia Australia. Na przykład ja odkryłam po pewnym czasie, że w Perth nie ma queenslanderów :-). Nie ma też prawie w ogóle bloków mieszkalnych, choć to w całej Australii dość typowe. Większość zabudowy stanowią spore, piętrowe domy tynkowane z cegły. Poza tym, słońce w Perth zachodzi po 20-tej, a i wszystko w porównaniu z Brisbane formalnie zaczyna się o godzinę później. Zachody słońca można zaś obserwować w pięknej plażowej scenerii, czego w Brisbane się nie uświadczy. I tego im zazdrościmy.
Zwiedzanie centrum Perth zaczęliśmy od King’s Park – największego w świecie parku, z którego rozciąga się panorama na centrum Perth. Zza malowniczych palm wyłoniły się oba wieżowce.
W parku wiało niemiłosiernie, zeszliśmy więc w dół, i przechodząc przez dzielnicę z bardziej „europejską” zabudową, podążaliśmy w kierunku ścisłego centrum miasta. Szukaliśmy ichniego deptaku Queen Street Mall, ale na próżno – ulice długie i szerokie spowodowały, że centrum Perth bardziej przypominało nam Berlin, więc żeby je zwiedzić trzeba się było trochę nachodzić. Więc szliśmy tak, szliśmy, mijając przeróżne rzeźby ludzi i kangurów, i nie byliśmy w stanie powiedzieć, czy już doszliśmy do tego ścisłego centrum, czy nie. Dodatkowym utrudnieniem był powszechny brak przechodniów – po półgodzinnym spacerze Marek doliczył się pięciu, których minęliśmy, a było to piękne sobotnie popołudnie. Pamiętając jak wyglądał Queen Street Mall w Brisbane w ostatnią sobotę o tej porze, zaczęliśmy podejrzewać, że w Perth wybuchła jakaś epidemia, o której nic nie wiemy, albo że gdzieś w mieście odbywa się koncert Maroon 5. O godzinie 6tej nie spotkaliśmy żadnej otwartej kawiarni, czy restauracji. Gdzie są mieszkańcy Perth? Honor miasta uratował śpiew, jaki dochodził z parku okalającego budynek rządowy Government House. A był to śpiew kolęd, które rozbrzmiewały w pustej przestrzeni, gdyż widownię stanowiło zaledwie kilku gapiów, w tym my. I tak nam się jakoś tęskno zrobiło…

W końcu znaleźliśmy kilka mniejszych uliczek, deptak i przeuroczą alejkę London Arcades, i poczuliśmy prawdziwy nastrój Świąt.Na koniec dotarliśmy do słynnej dzwonnicy, w której codziennie kilka razy wolontariusze schodzą się na zbiorowe dzwonienie.
Tyle udało nam się zobaczyć w Perth dnia pierwszego. Czas zacząć nasze pierwsze samodzielne Święta Bożego Narodzenia – po raz pierwszy w ciągłej podróży, po raz pierwszy bez rodziny, choć w porównaniu z Brisbane bliżej nam teraz do nich o całe 3605km :-). I po raz pierwszy bez planu, ale z biletem powrotnym. Jakoś to będzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz