niedziela, 28 grudnia 2008

Dzień 9 - Okno z widokiem na....

W resorcie Monkey Mia zaraz po przebudzeniu udaliśmy się na karmienie delfinów na pobliskiej plaży. Karmienie to w niczym nie przypominało mojego doświadczenia z Tin Can Bay, gdzie każdy kto przybył dał delfinkowi minimum jedną rybkę (przy tym dzienny limit rybek z pewnością nie został przekroczony). I jakoś tak swobodnie i miło było. W Monkey Mia zaś karmienie delfinów przypominało bardziej kasting na najdziwniejszy wyraz twarzy, tudzież najbardziej wystraszoną minę, a wybranego delikwenta, który skutecznie przyciągnął wzrok pani prowadzącej kasting, brano do wody i kazano mu karmić, w asyście kilku osób, żeby nie było. Potem błyski lamp, okrzyki zachwytu nad otwartym dziobkiem delfina i delikwent był odsyłany z powrotem do szeregu. W taki sposób pani prowadząca kasting przechadzała się wzdłuż tłumu gapiów stojących na brzegu i niby to snując opowieść o delfinach, szukała wzrokiem kolejnej "gwiazdy". Takich "gwiazd" wyłoniła pani zaledwie kilka, załapać się było więc nie lada wyczynem. Myśmy się nie załapali i w ogóle stwierdziliśmy, że cały ten niby pokaz był nieco żenujący.
Przy składaniu dobytku pomagały nam emu, które jak cienie przemykały co chwila po kempingu.
Tego dnia wyruszyliśmy w kierunku Kalbarri – miejscowości o niegasnącej popularności wśród turystów, niezależnie od pór roku. Naszym głównym celem był otaczający miejscowość park narodowy - Kalbarri National Park. Park przecinała jedyna na tym obszarze rzeka Michelson tworząca malownicze przełomy.
Po drodze do punktów widokowych zatrzymaliśmy się, żeby podziwiać typowe dla Australii drzewka/krzewy banksia. Na pewnym odcinku drogi było ich pełno, a ich kwiaty przypominały niegdysiejsze szczotki do mycia butelek.
Udało nam się też zobaczyć kępy przydrożnych dzikich kwiatów - pozostałości po sezonie :-).
Nieoczekiwanie żółta piaskowa droga doprowadziła nas do kilku najważniejszych punktów widokowych parku: Hass Head, Mass Head, The Loop oraz najbardziej popularnego i malowniczego - Nature’s Window, czyli Okna Natury. Poniżej kilka zdjęć z tej wycieczki - byliśmy niesamowicie dumni, że po raz kolejny wytrzymaliśmy na szlakach w pełnym słońcu w ok. 40 stopniach.
To zdjęcie nie może pozostać bez tytułu. Panienka z okienka.
To jeszcze nie koniec pięknych widoków tego dnia. Niedługo po upalnych wędrówkach zawitaliśmy bowiem w miejscowości Kalbarri, która sama w sobie zbyt ciekawa nie była, ale nieopodal wzdłuż linii oceanu, z którego wiało niemiłosiernie, ciągnęły się kolejne zabytki natury. Pierwszym z nich był punkt widokowy Red Bluff.Dalej Eagle Gorge i Castle Cove (poszukiwania zdjęć wciąż trwają :-). A na koniec dwie formacje skalne: Lonely Island (w tłumaczeniu: Samotna Wyspa) i Natural Bridge (Naturalny Most) - takie tutejsze Apostoły :-) - to uwaga dla tych co byli na Great Ocean Road w Wiktorii.
Taka dawka pięknych widoków osłabiła naszą wrażliwość i przy ostatniej tego dnia atrakcji - Jeziorze Różowym (ang. Pink Lake) nie mieliśmy już nawet siły westchnąć. Jezioro było wielkie i nieco przyschło ostatnimi czasy, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć skąd się bierze jego różowa barwa. Dno jeziora wypełniał czerwonawy piasek pokryty białym osadem - w połączeniu dawało to właśnie taki romantyczny efekt.
Noc spędziliśmy w mieścince Horrocks na sympatycznym kempingu prowadzonym przez starszą parę, przyjaznym dla zwierząt domowych, i choć jedyne wolne miejsce było zaraz za drucianą siatką przy ulicy, wcale nas to nie obchodziło. Tej nocy padliśmy jak kawki, w przekonaniu, że zwiedzanie to ciężka harówka od świtu do zmroku i nawet o jedzeniu człowiek czasami zapomina. Aha, przed zaśnięciem oglądaliśmy jeszcze zachodzące słońce, ale zdjęcia z zachodu jakimś cudem nie wyszły, zamieszczam więc zdjęcie sprzed zachodu.
Ocean widziany z zachodniego wybrzeża Australii jest jakiś większy, nieokiełznany i napawa grozą. Dobranoc!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz