wtorek, 30 grudnia 2008

Dzień 11 - Fremantle i przesilenie turystyczne

W jednym z ostatnich wpisów wspomniałam notkę z przewodnika dotyczącą miasta, którego atrakcją jest brak atrakcji. Czy można sobie wyobrazić jeszcze gorszą reklamę miasta? Otóż okazuje się, że tak. Z przykładem spieszy tu Fremantle – stare historyczne miasteczko pod Perth, a historia, jak wiadomo, nie zawsze chlubna jest. Ze względu na swoje niezbyt dogodne położenie i częste, niebezpieczne sztormy, port Fremantle nie był lubiany przez statki. Niejaki D. B. Shaw - amerykański kapitan - w listach z 1892 roku napisał o Fremantle: „the worst damn hole I ever saw” (tłum. „najgorsza cholerna dziura jaką kiedykolwiek widziałem”). Nie byłoby w tym jeszcze nic tak dziwnego, gdyby nie fakt, że dziś informacja ta widnieje na tablicy umieszczonej przed samym portem, utwierdzając turystów w przekonaniu, że nie warto w tym miasteczku zostać dłużej niż przez kilka godzin. No, chyba że się pójdzie na zakupy w okresie przypadającym na największą australijską wyprzedaż powszechną ("The biggest Australian sale"), a taki właśnie był.
No więc w ciągu naszych kilku godzin we Fremantle przeszliśmy się małymi, dość sympatycznymi uliczkami (no wiem, nie jestem zbyt hojna w komplementach, ale tak mi się spodobała szczerość, z jaką zareklamowano to miasto, że jakoś tak mi pozostało), zobaczyliśmy kilka naprawdę starych budynków oraz prawdziwie irlandzki pub, w którym podłogi i wykładziny chyba myją piwem, tak zanosiło oparami tego trunku. Rozczarowały nas nieco tłumy turystów i tramwaje, które były jakieś podrabiane - jeździły bowiem po asfalcie, nie po szynach, spotkaliśmy ich sztuk raptem jedną, i trochę za szybko jechała, więc zdjęcia nie będzie.
Tego dnia nasza percepcja w dużej mierze pozostawała pod wpływem zmęczenia. Zmęczenia, którego głównym objawem była dziwna niemożność wyciągnięcia ręki w kierunku leżącego obok przewodnika oraz głębokie dwa westchnięcia po wyciągnięciu po raz n-ty torby z namiotem. Westchnięcia wydane przez nas oboje prawie jednocześnie świadczyły o jednym - dopadło nas przesilenie turystyczne! No i zaczęła się panika.... co teraz będzie, jeszcze przecież kilka dni zostało do naszego odlotu! W chwilach największego zwątpienia przebłyskiwała nawet myśl o zmianie rezerwacji biletów na wcześniejszy termin... No, ale przecież nie możemy tak nagle zwiać do Brisbane tuż przed Sylwestrem - co powiedzą znajomi?
Leżeliśmy więc tak na kempingu, dogorywaliśmy i snuliśmy nasze reflekcje na temat tej formy podróżowania. Doszliśmy do wniosku, że kemping to coś, co jednoczy ludzi wszelakiej maści, narodowości, gustów, poziomu społecznego, a przyglądając się ich dobytkowi, zachowaniom i sposobowi spędzania czasu, można dostrzec pewne podobieństwa i typy. W ciągu naszych dotychczasowych doświadczeń, udało się nam zobaczyć następujące kategorie kempingowców:

• Trendy – to głównie ludzie młodzi, choć czasem spod dredów i kapelusza można dostrzec całkiem sporo zmarszczek. Ich bus – cały w graffitti - przypomina kolorowe dzieła Warhola. Po otwarciu wypadają najmodniejsze ciuchy ze szmateksów, między nimi resztki jedzenia, odżywek, używek i innych pożywek. Obowiązkowy codzienny strój – bikini (dla kobiet) i wiszące na biodrach gacie do kolan (dla panów), samodzielnie farbowane chusty plażowe mile widziane, plus długo niemyte, splątane wiatrem włosy (dla obu płci). Podróżują parami lub grupkami i na koniec kempingowania zostawiają mnóstwo używanych rzeczy (plastikowe naczynia, garnki, olej, sól, itp.), przekazując tym samym następcom nić pokoju.
• Elyty – przyjeżdżają przyczepą mieszczącą więcej rzeczy niż przeciętne mieszkanie, wykładają dywan, wystawiają kwiaty w doniczkach, najlepszej marki sprzęt turystyczny, TV i satelitę. Nie korzystają z kempingowych toalet i pryszniców, do wszystkiego mają odpowiedni specjalistyczny sprzęt, kolację jedzą w najbliższej drogiej knajpie i na koniec kempingowania nie zostawiają w polowej kuchni dla następców niczego, bo są zbyt skąpi, a przecież to wszystko kosztowało majątek.
• Hardcorowcy – parkują swój pokryty czerwoną ziemią 4WD z flagą i zderzakiem antykangurowym, wyciągają dwa „swagi” (jednoosobowe grube śpiwory, w których śpi się pod gołym niebem), ognisko, czarny chleb, czarna kawa, idą spać wczesną porą i nie zostawiają nic, bo nic nie mają, a i nie mają czasu – tyle jeszcze km do przejechania!
• My, czyli takie Zosie-Samosie – śledzie wbijają przydrożnym kamieniem, kawę mieszają znalezionym patykiem, jedzą sztućcami jednorazowymi z Qantasa i na koniec kempingowania z żalem zostawiają pół słoika Nutelli, bo do samolotu zabrać nie można, a zjeść już się nie da. Z innych rzeczy nie zostawiają raczej nic, bo wszystko może się przecież kiedyś przydać ;-).

No i przez tę refleksję na temat kempingowania, byłabym zapomniała wspomnieć, że z rzeczy ogromnie ważnych tego dnia, załatwiliśmy nocleg na sylwestrową noc. Poszło gładko jak po maśle, choć przystąpiliśmy do wykonywania telefonów z długą listą potencjalnych miejsc, no bo kto by się spodziewał wolnych miejsc w pobliżu atrakcji turystycznych na jeden dzień przed Sylwestrem? A tu proszę, pierwszy telefon i jest, gotowe, pani recepcjonistka powiedziała nawet, że nie musimy nic rezerwować, bo miejsce na pewno będzie na nas czekało. To mogło oznaczać jedną z dwóch wersji: albo wybrane miejsce okaże się totalną klapą, nudnym bezludziem odciętym od cywilizacji, albo to miejsce pełne będzie wyzwań, których w sylwestrową noc nikt nie zmierza podejmować, bo po co od pierwszych dni Nowego Roku wystawiać na ryzyko swój dobry nastrój. No nikt by się tego nie podjął prócz nas oczywiście. I już całkiem wkrótce, bo w następnym wpisie okaże się, która z tych wersji okazała się prawdziwą.

1 komentarz:

  1. .. już nie mogę doczekać się, co przeczytam powyżej, i jakim okaże się tak łatwo "zdobyte" miejsce na sylwestrową noc .. :D ..

    OdpowiedzUsuń