wtorek, 23 grudnia 2008

Dzień 4 - Krowy

Przypomnijcie sobie jedną z tych nocy, kiedy to budziliście się co chwila zlani potem, słyszeliście dźwięki, jakich inni nie słyszeli i widzieliście w czarnych czeluściach to, czego inni nie widzieli... Tak, to była jedna z tych koszmarnych nocy, po których człowiek wstaje gdy tylko zaświta i cieszy się, że już nastał nowy dzień. W ową noc z poniedziałku na wtorek nasz camping u podnóża góry Augustus odwiedziły krowy. Smolisto-czarne krowy w outbacku niby nic szczególnego, ani groźnego, przecież nas nie zjedzą! Te jednak już od początku zdradziły, że nie mają dobrych zamiarów (daj Boże żeby w ogóle miały one choć trochę pojęcia o tym co zamierzają - toć to przecież biedne bezrozumne pożeracze trawy!). Najpierw oznajmiły głośnym ryczeniem, że już są - ryczenie to w zasadzie bardziej przypominało osła, ale ponieważ o osłach w outbacku nie słyszeliśmy, wywnioskowaliśmy, że to krowy. Potem, gdy właścicielka kempingu podjechała na quadzie do granic posesji i zaczęła świecić w ciemność latarką, ujrzeliśmy kontury całkiem pokaźnego stadka stojącego bezradnie w krzakach, które nagle spłoszone uciekło. "Poszły sobie" - pomyślała właścicielka, Marek i turyści z dwóch innych samochodów rozsianych po polu namiotowym w średniej odległości ok. 50m. Pomyśleli tak wszyscy tylko nie ja, która wszystkie czworonogi na wylot przejrzeć umiem i ich intencje odczytać, nawet przepalone słońcem i zamknięte pod smolisto-czarnym łbem. Ja wiedziałam, że wrócą.
Jak już więc rozłożyliśmy namiot i odsłoniliśmy wszelkie możliwe okna i drzwi, pozostawiając nad głowami jedynie gęstą siatkę przeciw owadom, zaczęłam podświadomie nasłuchiwać. Marek okazał się dżentelmenem i nie powiedział mi, że wracając spod prysznica oświecił niechcący latarką mnóstwo par świecących niebieskich oczu tkwiących w oddali w zaroślach. Ale ja i tak wiedziałam, że one tam są. I mimo usilnych zapewnień, że krowy nie są zainteresowane naszym namiotem, bo przecież one nie jedzą ludzi, ani puszek, ani słodyczy, ani nie piją coca-coli, nie dałam się przekonać. Bo nikt mnie nie przekona, że krowy umieją logicznie myśleć, a myśląc nielogicznie, mogły one jedynie iść ślepo w środku nocy za zapachem przedniej jakości trawki rosnącej pod naszym namiotem. Tak więc przewracałam się z boku na bok, nie dając spać innym i co chwila spoglądając przez siatki, aż w końcu zobaczyłam je... kontury krowich kopyt parę metrów od naszego namiotu, co zważywszy na cienkie niewidoczne, zwłaszcza dla krów, linki tropika wywołało we mnie poczucie zgrozy. Zakradały się tak pomiędzy namiotem i drzewami i bestie były cichutkie jak mysz pod miotłą, aż w końcu na dźwięk mojego głosu budzącego Marka ujawniły się i popędziły spłoszone tak, że słychać było tylko tętent kopyt.
I tak nasze krowy bawiły się w podchody przez pół nocy, a przez następne pół nie wiadomo było gdzie są, więc wciąż mogły być gdzieś blisko. Rano w końcu stało się jasne czego szukały na polu namiotowym - przez tę piękną gwiaździstą noc na zielonej trawce przybyło nieco krowich placków. Wspomnień z tej niezwykłej nocy nie uwieczniliśmy niestety na zdjęciach, za to uwieczniliśmy nasz wyjątkowy kemping z widokiem na górę Augustus, całą infrastrukturą, stacją benzynową i ceną paliwa $2,22 za litr (kilka dni temu w Brisbane paliwo zeszło poniżej $1 za litr).
Niezwłocznie po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę, zatrzymując się jeszcze przez chwilę przy Mt Augustus, by wyrazić swą nieposkromioną radość z tej wizyty.
Droga do Exmouth (ok. 620km) miała różne oblicza, a wszelkie jej atrakcje zapisaliśmy w naszym aparacie i nie pominęliśmy ani jednej.
Atrakcja nr 1. Przejeżdżający z naprzeciwka samochód.
Atrakcja nr 2. Rzeka pełna wody.
Atrakcja nr 3. Outbackowy konik polny (przejechał na gapę całkiem sporo kilometrów).
Atrakcja nr 4. Biały outback.
Atrakcja nr 5. Miejscowość z budką telefoniczną (żeby nie było, miejscowość skończyła się wraz z tymi domkami w tle.Atrakcja nr 6. Ślady.
Atrakcja nr 7. Drzewa-anteny.
Atrakcja nr 8. Pola usłane kopcami termitów (jesteśmy już blisko).
Kiedy przeczytaliśmy w broszurce turystycznej, że po ulicach Exmouth wałęsają się emu, nawet nie przyszło nam do głowy, żeby w to uwierzyć. Pomyśleliśmy, że jak to często z rzetelnością informacji turystycznych bywa, pewnie ktoś kiedyś napotkał u granic miasta jednego przypadkowo zabłąkanego emu, następnie pod wpływem emocji doniósł agencjom wydającym informacje turystyczne, że po mieście grasują ich całe stada, i od tej pory przez kolejne 10 lat informacja ta trafia do potencjalnych turystów. A tu niespodzianka – po mieście Exmouth naprawdę wałęsały się emu, nieco znudzone, przechodziły parami wzdłuż ulic spod jednej palmy pod drugą, jakby unikając słońca.
Na początku miasteczko Exmouth nie za bardzo nam się spodobało - wszędzie było niesamowicie gorąco, wszędzie niemiłosiernie wiało, wcale nie przeszkadzało to setkom much obsiadać nasze ubrania i twarze, a i właściciele kempingu byli jacyś niemili - dali nam najgorzej położone pole namiotowe, choć były jeszcze inne dostępne, w ogóle się nie uśmiechali, a na drzwiach mieli wywieszoną informację, że nie refundują niewykorzystanych rezerwacji i nie życzą sobie żeby nawet o to prosić, bo ich to denerwuje. Niestety, był to jedyny kemping z wolnymi miejscami, więc zostaliśmy.
Zostaliśmy, bo gdy godzinę wcześniej jeździliśmy i sprawdzaliśmy plażowe kempingi (niestety, nie odważyliśmy się spać na brzegu oceanu w takim wietrze, a i chwilowo wystarczyły nam wrażenia z poprzedniej nocy z krowami), wpadła nam w oko ta oto zatoczka, więc pomyśleliśmy, że warto zostać, bo następny dzień będzie naprawdę super.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz